Jesteś niesamowita.
Derek i Izaak przyglądają mi się
bacznie średnio od godziny, podczas gdy ja jak grzeczny, niewinny baranek z
cierpliwością wykonuję wszystkie ich prośby i zadania, mające na celu
określenie wszystkiego, co ma ujednolicić określenie moich zdolności. Czyli w
skrócie, chcą poznać wszystkie moje zdolności i ich granice. Póki co,
znakomicie sobie ze wszystkim radzę, przynajmniej, dopóki Montez nie wypowiada
tych dwóch przeklętych słów. Wyprowadzają mnie z równowagi i wybijają z
pantałyku. Ląduję miękko na łące otoczonej drzewami, oni stoją jakieś sto
metrów ode mnie, zapisując co chwila jakieś słowa na papierze. Jestem tu od
miesięcy, mogliby sobie darować co kilkudniowe sprawdzanie moich granic. Derek
jednak przebywa na zamku zaledwie dwa tygodnie, od jego przyjazdu wiele się
zmieniło. Przynajmniej ja i Shane unikamy się bardziej niż
zazwyczaj.
Jednak od tego wieczoru zaczął
bardziej wychodzić ze swoich komnat. Częściej się pokazuje i nie wiem, czy robi
to na złość mi, czy po prostu jest z siebie cholernie dumny, bo przez tą
krótką, ale zbyt długą chwilę mnie miał. I nie ukrywa tej dumy. Wręcz
przeciwnie, wykorzystuje to przeciwko mnie w każdym krótkim spojrzeniu, na
którym oboje się łapiemy, a mnie w tym krótkim momencie zamiera dech i serce.
Poczułam coś, nie mogę tego ukrywać ani przez nieskończoność zaprzeczać. Nikt
jeszcze tak na mnie nie działał, a Shane działa tak od samego
pieprzonego początku. Nie mogę powiedzieć, że mi się to podoba, ale zawsze to
jakaś rozrywka. Wyładowuję swoje żale i zabijane pragnienia na wszystkim, co
napotkam. Częściej chodzę do piwnic, aby ćwiczyć
z Sethem i Dominicem wszystkie możliwe sztuki walki i
jestem w tym coraz lepsza. Przynajmniej to jest powód do dumy.
Patrząc tak na las i oddalone ode
mnie drzewa zauważam postać. Chłopaka z rudawymi włosami, ubranego w luźną
koszulę i jasne spodnie. Wszystko wygląda naturalnie, gdyby nie to, że stoi i
patrzy na mnie, a jego dłonie ociekają czerwonym płynem. Krwią. Jego usta się
poruszają, lecz nie słyszę, co mówi. Żaden dźwięk nie wydobywa się z jego
gardła, a ja stoję sparaliżowana i nie potrafię ruszyć nawet palcem. Przeraża
mnie ten widok, ale coś karze mi na niego patrzeć. Nie odwracać wzroku. Serce
bije mi szybciej niż zwykle, zdaję sobie sprawę, że się boję. Chłopak ani na
sekundę nie odrywa ode mnie spojrzenia, ciągle mówi, wydaje mi się, że coraz
szybciej. Potem porusza dłonią, prowadzi ją do kieszeni spodni i wyciąga
zakrwawiony nóż. Jakby ta krew nigdy miała nie zaschnąć, wciąż z niego kapie.
Następnym zdecydowany ruchem nieznajomy przejeżdża nożem po gardle i wykrwawia
się na moich oczach.
Chyba krzyczę. Dotykam dłońmi
ust, moje oczy zachodzą łzami, ale nie potrafię do niego podbiec i mu pomóc.
Przewraca się, krew farbuje jego bawełnianą koszulę, ale usta się nie zamykają,
dopóki nie robią tego jego powieki. Upada. Nie rusza się. Nie oddycha i choć
nie mogę się ruszyć, widzę wszystko jak z bliska. Nienawidzę moich
nadnaturalnych zmysłów.
Ktoś coś krzyczy. Moje imię, nie
tylko moje, jakieś słowa. A ja potrafię tylko stać jak wryta w ziemię i nie
oddychać, wbijając wzrok w trupa nieopodal mnie. Dlaczego nikt nie reaguje?
Dlaczego ja nie mogę tego zrobić?
Nagle Shane pojawia się
przede mną, chwyta mnie za ramiona i potrząsa delikatnie. Po raz pierwszy od
dobrych kilku minut patrzę nie na rudawego chłopaka, ale na tego, który pojawia
się zawsze, gdy wydaje mi się, że go potrzebuję.
- Sophia!
Docierają do mnie wszystkie
dźwięki tak, jakby wcześniej były przyćmione, zagłuszone. Mrugam kilka razy,
obracam się i zauważam biegnącego w naszą stronę Setha. Wcześniej ich nie było.
Skoro tu są, dlaczego mu nie pomogli? Dlaczego ja tego nie zrobiłam? I dlaczego
wydaje mi się, że skądś znam tego chłopaka?
Shane dotyka mojego policzka. Wyciera
łzę, która musiała spłynąć, podczas gdy patrzyłam na samobójstwo.
- On się zabił – szepczę.
- Kto się zabił?
Seth patrzy na mnie jak na
wariatkę.
Wskazuję miejsce, w którym
wcześniej widziałam rudawego chłopaka. Teraz go nie ma. Nie ma krwi, nie ma
ciała, nie ma noża. Nie ma nic, a mój umysł wariuje. Moje myśli wariują.
- On tam był. Zabił się na moich
oczach i mówił coś, ale nie mogłam go usłyszeć. Seth, nie kłamię!
Chłopaki patrzą na siebie z
nieodgadnionymi minami. Błądzą wzrokiem i myślami, tak jak ja.
- Gdzie? – pyta Seth spokojnie.
Biegnę w miejsce, gdzie widziałam
odbierającego sobie życie chłopaka i zastygam w bezruchu, gdy nie znajduję ani
śladu krwi, którą widziałam na jego ciele, dłoniach, na nożu. Tracę zmysły. Przerażona
opieram się o drzewo i oddycham głęboko, podczas gdy bracia Black docierają tu
zaraz po mnie.
- Był tu. Patrzył na mnie,
poderżnął sobie gardło. Przysięgam!
- Nikogo tu nie było, Sophia.
Musiało ci się wydawać.
Kręcę głową.
- Nie mogłam się ruszyć. Byłam sparaliżowana
do momentu, kiedy umarł. Wtedy przyszliście wy.
Seth kręci się przez chwilę po
okolicy, podczas gdy Shane nie opuszcza mnie ani na krok, a Derek i Izaak
obserwują wszystko z oddali. Nie mieszają się, może to lepiej. Widzę współczucie
w spojrzeniu starszego Blacka i wyjątkowo mnie to dobija.
- Nie patrz tak na mnie.
- Jak sobie życzysz, księżniczko.
Osuwam się plecami po korze
drzewa i zakrywam twarz dłońmi. Mój umysł robi sobie ze mnie poważne żarty i
cholernie mi się to nie podoba. Gdyby ktoś tu się zabił, albo chociaż to
upozorował, znalazłyby się dowody na to. ale ich nie ma, a ja nawet nie wiem
kim właściwie jestem w tej sytuacji.
- Soph, przykro mi, ale tutaj
nikogo nie było – oznajmia spokojnie Seth, wracając z obchodu. Kuca przy mnie i
krzywi się w niesmaku. Martwi się. – Wygląda na to, że budzi się twoja demoniczna
strona.
- Ta, która usiłuje mnie zabić? –
rzucam jadowicie. – Nie tęskniłam za nią.
- My też nie.
Kręcę głową.
- Jestem zmęczona.
- Zabiorę ja stąd, a ty zwołaj
radę na mój rozkaz. Natychmiast – zarządza Shane, po czym bierze mnie na ręce i
gdy się nie sprzeciwiam, biegnie przed siebie. Zamykam oczy i odpływam, zanim
docieramy do komnat zamku.
- Cholera jasna, to jest wasza
pieprzona wina! Gdybyście nie forsowali jej od tygodni może nic takiego by się
nie stało. – Dobiega do mnie rozwścieczony, choć to pewnie mało powiedziane,
głos Shane’a. Otwieram oczy i zdaję sobie sprawę, że położyli mnie w komnacie
zaraz obok Sali, w której zbiera się narada. – To nie jest jakiś przedmiot,
który można bez przerwy testować. Ona jest człowiekiem i nawet jako uzdolniona,
ma prawo być przemęczona i ma swoje granice. Jeśli jeszcze raz w tym tygodniu
ktoś karze jej ćwiczyć do upadłego, żeby sprawdzić do czego jest zdolna i coś
jej się stanie, wy weźmiecie za to odpowiedzialność, a ja nie mam tyle litości
ile wam się wydaje.
Słyszę ciche oddechy. Wychodzę z
komnaty i powoli kieruję się ku Sali, w której najwidoczniej toczy się wojna.
- Wszystko było z nią w porządku,
nie możesz nas za wszystko obwiniać – odzywa się Derek.
- Mogę i zrobię co mi się podoba.
Tu nie chodzi tylko o nią, ale o wszystkich. Nie jesteśmy maszynami, które
wciąż trzeba ulepszać.
Otwieram drzwi i wszyscy milkną.
Seth od razu podrywa się z fotela i idzie do mnie, żeby mi pomóc. Jestem trochę
słaba i pewnie na taką wyglądam. Poza tym nie wchodziłam do tego pomieszczenia
od długiego czasu. Nie lubię zebrań rady i kłótni, jakie się podczas nich
rodzą. Ciemnowłosy podaje mi rękę.
- Nie powinnaś jeszcze wstawać.
- Mam to gdzieś – odpowiadam bez
ceregieli i spogląda na zebranych przy stole ludzi. Shane stoi, jak przystało
na władcę tego cyrku. Derek i Izaak są wymownie niezadowoleni z obrotu spraw i
obciążenia ich moim stanem zdrowia. Cóż, nie narzekam. Forsowali mnie od kilku
dni, nie mogli tego uniknąć, ja nie jestem niezniszczalna, a Shane ma rację,
czego nie przyznaję często. – Skoro jest wojna przeze mnie, to przynajmniej
chcę w niej uczestniczyć.
- Jesteś niemożliwa – stwierdza z
uśmiechem osiemnastolatek, na co odpowiadam tym samym.
Czeka na mnie wygodny fotel
między Sethem i Veronicą, która poza mną, jest tu jedyną kobietą. Bracia Black,
Veronica, ja i dwóch oskarżonych o moje zdrowie oraz Dominic są członkami rady
uzdolnionych i wszyscy milczą.
- Sophia, musisz nam powiedzieć,
co dokładnie widziałaś na polanie – odzywa się Dominic.
Kiwam głową.
- Chłopaka o rudawych włosach… -
W tym momencie moje myśli szybko biegną do wydarzenia odegranego w mojej głowie
i tylko w niej. Rudawy chłopak podcinający sobie gardło. – Zabił się. Miał bawełnianą
koszulę i spodnie, z których wyciągnął nóż. Zakrwawiony, jak jego ręce. Jakby już
wcześniej miał z krwią do czynienia. Nie swoją, bo nie był ranny, dopóki tym
nożem nie podciął sobie gardła. Zniknął dopiero jak zobaczyłam Shane’a. A ja
byłam sparaliżowana, dopóki on sam nie przestał oddychać.
Nikt się nie odzywa, Veronica
wygląda na zmartwioną, ale to zauważyłam od razu po moim wejściu tutaj.
- Może to efekt jej demonicznej
strony, która budzi się od czasu do czasu.
- Albo to efekt waszych
niekończących się treningów na każdym z nas, Montez – rzuca Seth.
- Już od dawna badamy jej
demoniczną stronę i do tego czasu nie znaleźliśmy żadnych sensownych notatek
ani wytłumaczeń. Nie wiemy, dlaczego ktoś albo coś chce, żeby nie żyła.
- Ja tu jestem, tak przy okazji –
syczę. Izaak się zamyka. – Przez ostatnie tygodnie było spokojnie, od naszego
wyjazdu do miasta minęło sporo czasu i nie targnęłam się na swoje życie przez
głupie wyobrażenia, więc nie możecie zarzucać, że cokolwiek to jest, chce mnie
zamordować. Byłam w żałobie po przyjacielu i mogłam nie być w pełni świadoma
tego, co się ze mną dzieje. W dodatku przemęczona, bo nie spałam i praktycznie
nie jadłam przez kilka dni. Dziś to nie ja chciałam się zabić, ale zrobił to
ktoś nie z tego otoczenia. Mogą to być moje chore wizje, ale co, jeśli to nie
ta demoniczna strona za to odpowiada?
Derek wzdycha.
- Nie od dziś wiemy, że Sophia i
jej nadprzyrodzona natura to zagadka, ale wy dwaj jesteście tu po to, aby to
wyjaśnić i nie będziemy czekać, aż Soph znowu wpadnie w tarapaty, żeby to na
was wymusić – mówi Veronica z zamiarem, jak się domyślam, przestraszenia
starszych członków rady. Tutaj to my mamy moc, możemy wydawać rozkazy, które
Shane poprze lub nie, ale co do tego, Vera ma kompletną rację. Szacunek do
starszych to jedno, wymagania przed nimi stawiane, gdy przyjdzie im pracować z
uzdolnionymi to drugie.
- Jeśli już macie wykonywać te
swoje testy i zlecać treningi, niech to przynosi informacje i korzyści, nie
problemy – dodaje Dominic.
- Będziemy się starać…
Nagle do komnaty głównej wpada
przerażona Diana.
Moje i Shane’a spojrzenie spotyka
się dosłownie na sekundę, a on cały kompletnie sztywnieje. Wiem, że unikał jej
od naszego… incydentu. Jeśli mogę to tak nazwać. Ona sama wygląda, jakby
dokładnie sekundę wcześniej zobaczyła ducha. Wygląda, jakby biegła.
- Shane. Musicie to zobaczyć.
Okazuje się, że powodem jej
przerażenia jest morderstwo. A raczej morderstwa. Diana wykorzystując swoją
szybkość, prowadzi nas na miejsce, w którym prowadziła własny trening. Twierdzi,
że chciała się przewietrzyć, poćwiczyć na świeżym powietrzu.
Na równi ja, Shane i Diana
biegniemy w stronę, która wcale mi się nie podoba. Na polanę, z której
wyniesiono mnie po tym, jak zemdlałam w ramionach Blacka. Pozostali członkowie
rady przemieszczają się na koniach, gdyż polana to praktycznie granica, od
której zamek jest niewidoczny dla normalnych ludzi lub tych, którzy nie mają zdolności.
Gdy dobiegamy, praktycznie
zamieram. Shane pojawia się tuż przy mnie, w razie gdybym miała zemdleć. Odgłosy
biegnących koni zamierają, pięć osób schodzi na miękka trawę i dołącza do nas,
tworząc jakiś chory rząd. Stajemy się świadkami masowego morderstwa a najgorsze
w tym wszystkim jest to, że pierwszym zamordowanym, bądź pierwszym samobójcą
jest rudawy chłopak w bawełnianej koszuli, zafarbowanej krwią. Zaraz za nim
ciągną się kolejne ofiary, jak sznur prowadzący do rozwiązania zagadki.
- O cholera – wydusza z siebie
Veronica, która jako jedyna ma siłę, aby wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.
Wszyscy po tym patrzą na mnie jak
na wariatkę, ale właściwie nie wiem kim jestem. Dlaczego przewidziałam to kilka
godzin wcześniej? Dlaczego nikt nie był świadkiem tego masowego mordu? Teraz rozumiem,
dlaczego ten nóż był zakrwawiony, ale ja widziałam tylko jedną ofiarę.
- Zostań tutaj – prosi mnie
Shane, gdy pozostali zbierają się na odwagę, aby podejść do ofiar.
Kręcę głową.
- Mogą nie być całkiem martwi,
jeśli któryś cię zaatakuje…
- Potrafię się bronić –
zapewniam. Shane spuszcza wzrok. – Przewidziałam to, jakimś cudem. Pozwól mi
zobaczyć.
- Trzymaj się blisko mnie.
Diana patrzy na nas z jakimś
zawodem. Jest zazdrosna, wiem o tym, ale ja nie kazałam Shane’owi się o mnie
martwić. Nikomu właściwie. To ich decyzja. Boję się tylko, że to ich zniszczy
prędzej czy później.
Każdy z nas podchodzi do
martwych, jak założyliśmy z początku osób i dobrze wiemy, że nie są normalni. To
zmiennokształtni, pewnie szantażowani bądź nakłonieni przez gwardię do popisu,
przesłania wiadomości. Inni są już dalej, gdy ja kucam przy rudawym chłopaku, którego
widziałam kilka godzin wcześniej. Zastanawia mnie tylko, co takiego mówił. Dlaczego
go nie słyszałam. Gdy bardziej mu się przyglądam, rozpoznaję w nim kogoś
znajomego. Rudawe włosy, bawełniana koszula.
W momencie, gdy sobie
uświadamiam, kim jest samobójca, odskakuję od niego.
- Sophia?
Drżę.
- Nate – szepczę ostatkiem sił.
- Kim, do cholery, jest Nate? –
pyta Dominic, zbliżając się do nas po obchodzie. – Wszyscy nie żyją. Naliczyliśmy
dziesięć ofiar. Przeszukują kieszenie i schowki ale nic z tego. Może ten będzie
miał jakąś wiadomość. Taka masakra nie może odbyć się bez wyraźnej wiadomości.
Shane kiwa głową, przyjmując
wiadomości do świadomości.
- To mój znajomy – mówię powoli. –
Spotkałam go niedługo po ucieczce z domu. Spędziliśmy razem jakiś czas, ale
potem nasze drogi się rozeszły.
Dominic przeszukuje jego ciało i
po chwili wyjmuje z jego kieszeni białą kartkę. Na niej wykaligrafowane jakieś
litery. Czyta to, po czym z rezygnacją podaje Blackowi.
„Oddajcie nam Sophię Varray. Jest
zagrożeniem, które trzeba usunąć.
Zróbcie to, a wszyscy zachowacie
spokój i życie.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz