Czuję
to.
Całym
ciałem odczuwam, jak powoli, stopniowo opuszczam miejsce, w którym byłam
bezpieczna. Miejsce, które przynajmniej stwarzało pozory bezpieczeństwa,
odcięte od rzeczywistości, jaką znałam. Swoją drogą, nigdy bym nie pomyślała,
że gdzieś w tych ogromnych lasach mieści się zamek. Tak. czuję to… energia z
niego wypływa ze mnie falami. Wydaje mi się, że w pewnym sensie wszyscy to
czujemy. Dla mnie to tylko miejsce, w którym mogę mieszkać, ale dla nich… dla
nich to dom. Gdzieś w głębi siebie mam nadzieję, że tam wrócimy. Że wrócę do
brata, nie zostawię go raz jeszcze tak, jak kiedyś. Nie popełnię znowu tego
błędu.
Wiem
to. Zrobię wszystko, by do niego wrócić.
Z
myśli wyrywa mnie głos Setha, ale nie rozumiem, co mówi. Czuję się, jak
wybudzona z jakiegoś taniego filmu, przez który przeoczyłam fakt, iż zrobiło
się ciemno. Bracia Black schodzą z koni, a zaraz za nimi cała reszta. Włącznie
ze mną. Przywiązuję konia do drzewa, po czym podchodzę do Setha. Wydaje się tak
samo zagubiony, jak ja. Może nawet bardziej.
-
Musimy odpocząć – oznajmia spokojnie, spoglądając na mnie po chwili. –
Zmęczona?
Wzruszam
ramionami.
-
Nie martw się, Sophia. – Unoszę brew. – Wrócisz do brata. Wszyscy wrócimy do
domu.
-
Wiem o tym.
- To
dlaczego jesteś taka… nieswoja? Coś się martwi? Oprócz tego, że pokłóciłaś się
z Shane’em.
Krzywię
się, zaś on uśmiecha.
-
Skąd o tym wiesz?
Rozglądam
się wokół. Shane i Dominic o czymś rozmawiają, Veronica zaś opiekuje się końmi,
karmi je i uśmiecha. To chyba najbardziej optymistyczna twarz wśród nas.
Obejmuję ramiona dłońmi.
-
Napięta atmosfera pomiędzy wami jest prawie namacalna.
-
Tylko nie mów mi, że to dobry facet i nie ważne co mi powiedział, to chciał
dobrze, bo nie chciał. Od początku słucham, jaki to Shane nie jest i mam tego
dość.
-
Nie martw się. Ja osobiście uważam go za kretyna i egoistę.
-
Nigdy w to nie uwierzę, to twój brat. Zawsze nim będzie.
-
Dobra, wygrałaś – przyznaje z udawanym bólem serca, budzi mój uśmiech. –
Chciałem cię tylko pocieszyć, ale twardy z ciebie okaz złości. – Zerka na mnie
z iskrą w oczach. – Jest coś, czego się boisz, Varray? Nie jesteś już taka
pewna siebie, odkąd wyjechaliśmy.
-
Jestem, tylko doskonale to maskuję.
Seth
wyciąga z torby butelkę z wodą i podaje mi ją. Wiem, że mi nie wierzy. Czuję to
w każdym nerwie swojego ciała i nie wygram z tym. Nie uwierzy mi, dopóki nie
powiem mu prawdy. Być może właśnie on zwykle na nią zasługuje. Przynajmniej
nigdy nie naciska, przeważnie chce pomóc.
Może
powinnam mu zaufać.
Może…
-
Nie uciekłam stamtąd tylko dlatego, że musiałam odszukać rodzinę. Na tydzień
przed tym, jak odeszłam, wiele spraw się pozmieniało. I nie czuję się z tym
najlepiej. Zgodziłam się wam towarzyszyć, bo potrzebujecie kogoś, kto zna
miasto, ale… - Wzdycham. – Tam nic nie będzie łatwe. Nie tylko dla mnie. To
zupełnie inny świat, niż las i zamek. To tak, jakbyś wierzył w wróżki, a ujrzał
ohydnego, ogromnego komara zamiast nich.
-
Wybacz, Varray, ale twoje porównania są dosyć niekorzystne w tłumaczeniu. Do
faceta trzeba mówić prosto z mostu, zapamiętaj to.
Śmieję
się cicho. Seth odgania niezręczność jednym uśmiechem, czy tekstem.
On i
Shane… to dwa inne światy.
-
Zrozumiesz mnie, Black – zapewniam, bo po prostu to wiem. Jego uśmiech jednak
blednie po tych słowach. Co zobaczył w moich oczach, co starałam się ukryć? –
Kiedy będziemy na miejscu, zrozumiesz.
-
Jaką przeszłość tam zostawiłaś, kiedy uciekłaś?
W
głowie widzę barierę, która nas rozdziela. Moje słowa i jego słuch. On nie może
wiedzieć. Żywię jedynie nadzieję, że wszystko, co tam zostawiłam, chociaż
trochę się zmieniło, bądź zniknęło. Tam została dziewczyna, która ufała
ludziom. Troszczyła się o nich, jak o rodzinę. Tamta dziewczyna wybudowała
wokół siebie mur, którego nawet Seth nigdy nie zburzy.
-
Bądź cierpliwy.
Chyba
dociera do niego, że już nic więcej mu nie powiem, więc odchodzi w ciemność i
pomaga Veronice zbierać drewno, które Dominic później znosi na jedno miejsce.
Shane odpala ognisko i przez ten cały czas zauważam tylko jednorazowe
spojrzenia w moją stronę, ale to tyle. Zdaje się, że tak jak ja, nie ma ochoty
rozmawiać. To dobrze. To bardzo dobrze, ponieważ nie mam sił znowu się z nim
kłócić, a wygląda na to, że tylko tyle potrafimy.
Grzeje
mnie ciepło bijące od ognia. Obserwuję, jak wszyscy powoli kładą się spać na
zimnej ziemi. Zanim jednak zasnęli, Dom przyniósł mi moją pelerynę. Zostawiłam
ją na koniu, teraz jest kolejnym źródłem ciepła, chociaż nie jest to zimna noc.
Biegną
po mnie dreszcze, kiedy przypominam sobie, co spotkam w mieście. Wszystko, o
czym tyle czasu usiłowałam zapomnieć, nagle powróci. I wiem, że uderzy mocniej,
niż cokolwiek mogłoby.
Dam
radę…
Kilkanaście godzin później…
-
Musimy tu zostawić konie, jeśli chcemy przekroczyć bramy bez kłopotów – mówię,
schodząc ze zwierzęcia i patrzę na pozostałych. Wyglądają, jakbym właśnie
opowiedziała im głupi żart. – Ej, nie żartuję. Zostawcie konie, weźcie
wszystko, co jest wam potrzebne, ale bez nadmiaru. Gwardia czuwa nad wszystkim,
nie dadzą się łatwo zwieść.
Vera
zeskakuje z konia.
-
Ale tobie się udało.
-
Wtedy nie było takich surowych zasad.
Pozostała
trójka również postanawia mnie posłuchać. Jesteśmy prawie na końcu lasu, bardzo
dobrze widzę mury miasta i dwóch strażników za mostem. Przez tę stronę lasu i
muru przepływa szeroka rzeka, która jest niezłym utrudnieniem, ale to Shane
wybierał trasę, nie ja. Więc teraz będzie musiał się trochę namęczyć, żebyśmy
przeszli.
-
Skąd wiesz, jakie teraz są zasady? – pyta Shane, zbierając swoje rzeczy z
konia. Odezwał się do mnie po raz pierwszy odkąd wyruszyliśmy.
Wow,
brawo za odwagę.
- Po
każdym napadzie na wioski było coraz więcej utrudnień dla gwardii, ludzie się
buntowali, a uzdolnionych przybywało i przybywało. Jednak szybko sobie z nimi
radzili, w odpowiedni sposób. – Nie chcę mówić, że skracali ich o głowy. Muszę
ująć to w lepsze słowa. – Rayis musiał sobie radzić na swój własny sposób, a
więc aby zasiać spokój, musiał zaostrzyć zasady, za każdym razem. Ludzie nie
chcą więcej zakazów i najazdów, więc trzymają się tego, co jest. A teraz. –
Zerkam na strażników przy moście. Nie widzą nas jeszcze, chwała Bogu. – Musimy
przejść przez bramę.
Seth
obserwuje strażników.
-
Więc chodźmy – mówi nagle i idzie, ale kładę dłoń na jego barku zanim mnie
minie.
-
Nigdzie nie pójdziesz.
- W
takim razie, jak chcesz przejść, księżniczko?
Nie
muszę patrzeć, żeby wiedzieć, kto mówi. Tylko jedna osoba nazywa mnie
„księżniczką” tym cholernie wkurzającym głosem. Shane opiera się o sąsiednie
drzewo, jakby czekał na cud, którego mu nie dam.
- To
skomplikowane. Potrzebujemy naszych umiejętności, ale nie wiem, czy nie
potrafią ich już wykrywać. Rayis naprawdę ma obsesję na tym punkcie – wyjaśniam
powoli.
-
Nie mogę ich po prostu stłuc? – odzywa się Dominic z dumnym uśmiechem. – To
wystarczająco łatwe i sprawi, że przejdziemy.
-
Nie rozumiecie. Ochrona jest praktycznie w każdej części miasta. Najważniejsze
jest, żeby przejść przez most, reszta nie zwraca uwagi na to, jak jesteście
ubrani, albo w jakiej grupie idziecie. Ci tutaj, są odpowiedzialni za to, kto
jest w mieście i jeśli straż przy bramie nas wpuści, resztą nie musimy się
martwić. Pozostali pilnują tylko spokoju. – Wzdycham cicho. – Problem tkwi w
tym, że oni nas nie wpuszczą.
- A
ty jak weszłaś, kiedy uciekłaś z domu?
-
Dlaczego nas nie wpuszczą?
Dużo
pytań, mało czasu.
-
Jeśli mieszkacie w jednym z miast, albo w którejś z wiosek, czy w miasteczku,
oni o tym wiedzą. Istnieje taka księga. Spis wszystkich żyjących i mających
prawo wejść do miasta. Muszą mieć was na liście. Czy któreś z was urodziło się
tutaj, mieszkało gdzieś w miejscu, o którym wspomniałam?
Zapada
cisza.
-
Zamku nigdy nikt nie odnalazł. Od wieków jest chroniony i w jakiś dziwny sposób
niewidoczny dla nieznajomych – mówi Seth. – Jest możliwość, że istniejemy na
liście. A przynajmniej Dominic i Veronica. My urodziliśmy się w zamku, nie
znają nas.
-
Nawet jeśli jestem na liście, co się dzieje, jeśli nie odnajdują danej osoby,
albo nie pojawia się w wiosce, mieście, gdziekolwiek, przez kilka lat? –
interesuje się Vera.
Wzruszam
ramionami.
-
Prawdopodobnie uznają tę osobę za martwą. Ale wy nie wiecie, czy jesteście na
liście czy nie. Więc tak czy siak musimy wejść niezauważeni.
- Ty
jesteś na liście jako żywa osoba – zauważa Shane.
-
Jestem również poszukiwana i w najgorszym wypadku ścigana przez gwardię. Jeśli
mnie złapią i odkryją…
Veronica
oponuje, zanim powiem, że mogę umrzeć.
-
Dobra, wiemy co dalej. Wystarczy. – Może jest odrobinkę przerażona i
zdegustowana, ale widzę cień nadziei w jej oczach. Natomiast Shane sobie
odpuszcza i unosi wzrok ku niebu. – W takim razie, co mamy robić?
Zastanawiam
się przez moment. Musimy wykorzystać wszystkie nasze umiejętności.
-
Shane wybrał dobry zespół. – Szatyn unosi brew. – Nie bierz tego jako
komplement.
-
Jasne, Księżniczko.
-
Seth, będziesz musiał się skupić. Będzie cię to kosztować trochę energii. –
Chłopak kiwnięciem głowy, zgadza się ze mną. Czuję się dobrze, w roli
przywódcy. Gdzieś w duchu cieszę się, że mi ufają. – Musisz sprawić, żebyśmy
się wszyscy stali niewidzialni, aż ja i Shane nie przeniesiemy was na drugą
stronę. Nikt nawet nie zorientuje się, że coś się dzieje. Robi się ciemno, co
działa na naszą korzyść…
Kiedy
wszystko jest wyjaśnione, pada następne pytanie od Very.
- A
co z końmi? Jak wrócimy, jeśli uciekną?
-
Nie martw się o nie. To wierne zwierzęta, nawet jeśli uciekną, później ja i
Shane je znajdziemy.
-
Okay.
-
Wszystko sobie zaplanowałaś, co? – Szepcze starszy Black nad moim uchem, kiedy
reszta odchodzi się przygotować. – Nie bądź taka pewna siebie. Mój warunek jest
aktualny. Nawet jeśli wmówiłaś im, że nie zamierzasz uciec, ja nie do końca ci
wierzę, więc zostajesz pod moją kontrolą.
Kręcę
głową z dezaprobatą i odwracam się do niego twarzą.
-
Dlaczego tak bardzo chcesz, żebym nie uciekła, Shane? – pytam cicho.
Wybijam
go z pantałyku.
-
Nie mogę ci się do niczego przydać poza tą misją, więc dlaczego się tak
uparłeś? - Cisza. – Myślisz, że rządzisz, ale tu się właśnie mylisz. Zrobię co
będę chciała i kiedy będę chciała, dopóki nie powiesz mi prawdy, nie masz nade
mną żadnej przewagi, Black.
Chwytam
spojrzenie Setha, wbite w nas od paru chwil. Skinam głową, pozwalając mu
jednocześnie uczynić nas niewidzialnymi. Kosztuje go to sporo energii, ale
wierzę, że sobie poradzi. Jest silny. Wszyscy po kolei znikamy, kiedy to się
dzieje, widzę tylko nasze cienie. Rozmazane, ale dające się zauważyć – dla siebie
wzajemnie – sylwetki. Moja kolej. Vera wskakuje mi na plecy, a ja wraz z nią
przeskakuję rzekę. Lądujemy na trawie, niemalże przy wodzie. Mało brakło, a skończyłybyśmy
mokre. Muszę się bardziej postarać. Veronica kiwa, bym przeskoczyła po resztę,
a sama idzie w kierunku strażników, by ich uspać. Zanuci im cichą melodię, co
pozwoli nam przejść niezauważenie przez bramy. Zanim zabieram Dominica, Shane
rozbiega się i ledwo, ale przeskakuje most. Zatrzymuje się przed Verą, ja kilka
metrów dalej. Akcja jest szybka, szybsza niż sądziłam. Kryje nas osłona nocy,
to bardzo ułatwia sprawę.
Czuję
delikatne zmęczenie, kiedy skaczę – tym razem z Sethem. On je widzi i cicho
powtarza, żebym była silna. Jestem, staram się jak mogę. Nie jest niestety
łatwe wracanie do miejsca, przez które zginęła moja matka. Ani tego, o którym
chciałam zapomnieć. Reszta przechodzi przez bramę, podczas gdy strażnicy leżą
na zimnym bruku, śpiąc smacznie. Zauważam butelkę alkoholu, chyba rumu. Shane musiał
im go podstawić. Przebiegły facet… Eric pomyśli, że się upili. Nawet nie będą
pamiętać, że ktokolwiek ich uspał.
Biorę
głęboki oddech.
Wymijam
Dominica, podczas gdy reszta się rozgląda. Nigdy wcześniej tu nie byli, nie
dziwię im się, ale to nie czas na oglądanie miasta. Ono zasypia, potrzebuje
spokoju. Straż będzie wrażliwsza na każdy ruch, każdą osobę chodzącą po mieście
w tym czasie.
-
Varray.. – mówi Seth, ale przykładam dłoń do jego ust, więc się zamyka.
Kręcę
głową.
-
Nic nie mówcie, dopóki nie pozwolę – szepczę najciszej, jak potrafię.
Nieopodal
nas przechodzi strażnik. Nie mają nadnaturalnych zmysłów, nie potrafią słyszeć
szeptu w takiej odległości, ale są wyczuleni. Wyszkoleni. Seth gestem dłoni
prosi, bym szła dalej. Ale gdzie powinnam iść? Miałam ich wprowadzić do miasta,
nie przemyślałam dalszej części drogi… Rozglądam się ostrożnie. Ludzie mieszkający
w mieście zbierają swoje targi, zamykają sklepy.
Miasto
zasypia. Powtarzam sobie.
Nie można
go budzić.
W mojej
głowie szaleje wir myśli, wspomnień, pomysłów – jednak żaden nie jest właściwy.
Wir emocji karze mi się bać, mogę zostać złapana. Mogę tu umrzeć. Zgodziłam się
na to, mogę to zrobić dla Lucasa. Mogę przeżyć. Nagle przypominam sobie, gdzie
mieszkałam, zanim uciekłam. Częściowo plątałam się po ulicach, szukając
jedzenia i schronienia. Zrobiłam z siebie sierotę, która nie ma rodziców,
żerowałam na dobroci ludzkiej, chociaż sama jej nie miałam. A potem… wszystko się
zmieniło. Na lepsze. Spotkałam ludzi, których miałam spotkać. Mimo tego, jak
wiele zła wzbudziłam.
Słyszę
kolejnego strażnika. Idzie w naszą stronę.
Musimy
uciekać.
Staram
się przypomnieć sobie, jak Shane kiedyś przesyłał mi swoje słowa w głowie. Patrzę
na niego, szukam odpowiedzi, ale ten wzrok tylko wprowadza mnie w błędy,
zmieszanie. On wie o co mi chodzi. Czuje to, tak jak ja. Wie to, ponieważ po
chwili podchodzi do mnie, staje za mną i szepcze.
-
Skup się. Pomyśl o Lucasie, musisz do niego wrócić. Wiem, co chcesz zrobić. Zapragnij,
by usłyszeli twoje myśli, popchnij ich do tego, popchnij je do nich. Potrafisz to
zrobić, Varray, nie poddawaj się teraz, nie możemy zostać złapani.
Popchnij
je.
Więc
patrzę na każde z nich, czekające na moje polecenia i staram się im powiedzieć.
Staram się z całych sił, to jak tortura.
„Muszę się rozejrzeć.” – Udaje się. Vera uśmiecha się, przytakuje. „Seth, musisz utrzymać nas wszystkich
niewidzialnych jeszcze chwilę. Dasz radę to zrobić?”
Kiwa
głową.
Jestem
silna.
Damy
radę.
„Znam miejsce, w którym możemy się
zatrzymać. Muszę tylko przypomnieć sobie, gdzie jest. Poczekajcie przy murze,
strażnicy nie powinni się do niego zbliżać. Musicie być cicho.”
Zaraz
po tym wyskakuję na jedną z wież i bezszelestnie ląduję. Miasto jest ogromne. Teraz
przypomina mi niebo pełne gwiazd, gdy w domach świecą się światła, a siedziba
Rayisa jest zbyt daleko. Na drugim końcu miasta, w ogromnej posiadłości. Tam
rodzi się zło. Ktoś, kto może mnie zniszczyć.
Pamiętam,
do mieszkania biegło się mijając sklepy, od wschodniej bramy na prawo. Jesteśmy
przy południowej. Tam są ruiny, a przy nich kilka domów. Te najbardziej
opustoszałe. Tam, gdzie zatrzymują się sieroty i bezdomni. Tacy jak ja.
Teraz,
chwilowo – my.
Teraz,
chwilowo – nie jestem sama.
Zeskakuję
z wieży i znajduję się tuż przy Veronice. Widzę nadzieję w spojrzeniu, jakim
mnie obdarowuje. Nadzieję, że ich przeprowadzę i pomogę. Ale sama przestaję w
to wierzyć. Gestem dłoni nakazuję im iść za mną, przykładam palec do ust,
nakazując jak największą ciszę. Biegnąc pomiędzy sklepami i mijając straże,
znów czuję się jak zagubiona szesnastolatka, szukająca czegokolwiek, co nie
jest związane z potworem w niej tkwiącym. Rozpoznaję ludzi, którzy niegdyś byli
dla mnie mili, pomogli mi. Ale biegnę dalej. Nie wolno mi się zatrzymywać. Teraz,
kiedy straż się rozchodzi i zostają tylko ci nocni, niemalże jedna trzecia tych
dziennych, jesteśmy bezpieczniejsi. Nie możemy zwlekać.
Piętnaście
minut. Dokładnie tyle zajmuje nam dobiegnięcie do ruin. Mam ochotę skoczyć, ale
nie mogę. Zgubiliby się. Nie przywykłam, że muszę o kogoś dbać, albo kimś się
przejmować. Moja wolność została ukrócona. Nie jest mi z tym źle, ale inaczej. Czuję
się… lepiej.
Zatrzymuję
się dokładnie kilkanaście metrów przed dobrze znanym mi domem. Światła się świecą
i mogą świecić się całą noc, byle tylko nie wychodzić na miasto i nie wojować. W
tym domu, światła nigdy nie gasły. Biorę głęboki oddech. Czuję, jakbym wróciła
do domu, który nigdy nie był mój, ale było mi w nim dobrze. Znajduje się tam
sporo wspomnień. Tych które chciałam zapamiętać, jak również tych, które
pragnęłam wymazać na zawsze. To jakbym stała nad przepaścią z jedną nogą poza
ziemią. Jeżeli zapukam i wejdę do środka, pochylę się za bardzo i w końcu
upadnę. To otchłań, z której nie ma powrotu. Nie chcę się przed nią zatrzymywać
bez umiejętności przeskoczenia jej. W tej wizji, nie mogę się cofnąć, ani
przeskoczyć.
Czuję
dłoń na swoim ramieniu i wiem, że to Vera. Delikatne dłonie, smukłe palce
gładzą mnie po zimnej skórze, wzbudzając cień nadziei.
-
Nie bój się – szepcze optymistycznie, uśmiecha się blado. – Jeśli pokonasz
demony w swojej głowie, nie powrócą na jawie. Nawet jeśli przeszłość budzi
okropne wspomnienia, to tylko przeszłość. Do niej się nie wraca. Potrafisz to
zrobić. Wiem, że tak.
-
Dam radę, dziękuję.
Ściskam
jej dłoń, po czym ruszam w kierunku drzwi. Ogień wzbudza się w mojej głowie,
pali moje nerwy. I pożera je, gdy pukam do drzwi. Seth sprawia, że znów jestem
widzialna.
Kilka
sekund później, czuję się jak góra lodowa, którą ogień topi.
Drzwi
się otwierają, wita mnie przyjemne światło i osoba, którą kiedyś zwykłam
nazywać przyjaciółką. Ratowała mnie przed moimi własnymi demonami. A ja ją
zostawiłam. Jednak teraz dostrzegam ulgę i wybaczenie. Mogę dalej oddychać.
Jej uśmiech
jest jak światło w świecie bez niego.
- Sophia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz