Rok wcześniej…
Wbiegam do domu napędzana energią,
jakby słoneczną, niemalże czuję, jak te promienie słońca wpijają się w moją
skórę. Nie widzę nikogo w salonie, wiec zaciekawiona i prowadzona wyśmienitym
zapachem jedzenia, zmierzam do kuchni. Tam, na moje usta wskakuje uśmiech,
który ma świadczyć o tym, że jestem z tego bardzo zadowolona. Nie wiem, czy tak
autentycznie jest, ale jestem. Czuję to, pierwszy raz od długiego czasu.
Spokój, przepływający jak woda przez moje ciało. Jake gotuje – to jest jeszcze
większą dawką szczęścia. Lubię jak gotuje, jest wtedy w „swoim żywiole”. Zawsze
zadowolony, zawsze pełen energii. A jego potrawy są pyszne!
- Marzyłam o tym – przyznaję bez bicia
i wtedy właśnie chłopak odwraca się w moją stronę z talerzem pełnym naleśników.
Ich zapach mnie dosłownie zabija.
Na ustach Jake’a ryzuje się wdzięczny
uśmiech.
- Uśmiechasz się – zauważa. –
Powinienem otworzyć wino? Wygrałaś w jakimś zakładzie podróż dookoła świata?
Prycham kpiąco, siadając na blacie
kuchennym.
- I miałabym ryzykować utratę naleśników,
prawdopodobnie utratę wolności i życia z rąk gwardii dla jakichś nudnych jazd
po tym durnym kawałku ziemi? Wybacz, Nolay, nie jestem aż tak głupia. A mój
uśmiech nie jest takim rzadkim zjawiskiem.
Przystaje na chwilę, zastanawia się.
Mam wrażenie, że powiedziałam coś
głupiego.
- I to jest prawdopodobnie jedyna
rzecz, w której się mylisz. Ale może wyjaśnisz mi powód swojej radości? –
zagaja zaintrygowany, więc wyciągam zza pleców mój nowy nabytek. – Czarna
skóra?
- Coś z nią nie tak?
Jake śmieje się pobłażliwie.
- Masz brązowe włosy, oczy, ubierasz
się praktycznie cała na czarno, jakbyś wiecznie tkwiła w jakiejś żałobie, a
teraz przychodzisz z nowym, czarnym – kładzie nacisk na to słowo – nabytkiem.
Byłbym bardziej zadowolony, gdyby była w innym kolorze, w końcu nie
wyglądałabyś na wdowę. A teraz usiądź jak człowiek i grzecznie zjedz posiłek.
Wzdycham.
- Czarny charakter musi mieć swój
czarny strój – mówię beztrosko, wymachując rękoma w dziwny sposób. Czuję
spokój. Czuję siłę i naprawdę jeszcze większą jej dawką napełnia mnie jego
wieczna wiara we mnie, nawet, jeśli robię rzeczy, które mu się nie podobają,
jak ta. Od krótkiego czasu, w końcu czuję bezpieczeństwo. Nie zamierzam tego
spieprzyć. – Nawet, jeśli wygląda to dosyć podejrzanie, nie prowadzę żadnej
wiecznej żałoby – oburzam się, po czym zanoszę śmiechem.
Co się ze mną dzieje, do cholery?
Jake unosi brew.
- Wszystko z tobą w porządku?
Kręcę głową.
- Nie. Znaczy tak – poprawiam się
szybko, co wprawia go w jeszcze większe zakłopotanie. – Przepraszam, mam dziś
naprawdę dobry humor i nie wiem nawet, dlaczego. Gdzie jest Robin?
- Wyszła rano. Obie wyszłyście i
zostawiłyście mnie samego.
- No tak, czujesz się samotny? – kpię,
gdy stawia obok mnie talerz z jedzeniem i wzrokiem nakazuje się nim zająć. –
Dziękuję.
Wywraca oczyma.
- Nie ma za co – odpowiada spokojnie. –
I nie czuję się samotny, ale dzięki za troskę.
- Chyba za jej pozory – wypalam, zanim
zdażę się powstrzymać.
- Ehh, a już się bałem, że cię
podmienili.
- Dzięki, wiesz?
Całuje mnie przelotnie w policzek, po
czym kieruje się w stronę salonu.
- Nie ma za co, znowu. Masz to zjeść!
- Gdzie idziesz? – Wołam za nim, ale
widzę tylko jak bierze swoją kurtkę i sięga do klamki. – Jake?
- Wrócę za niedługo, nie spal domu.
Wzruszam ramionami. Wiem, że wróci.
Zawsze wraca.
...Teraźniejszość…
Mam
wrażenie, że tkwię w jakimś cholernym koszmarze i nie mam zielonego pojęcia,
jak mam się z niego wybudzić. Słońce już dawno zaszło, gdy dochodzę do domu,
który kiedyś był dla mnie przystanią, moim bezpiecznym kątem, w którym mogłam
się skryć i nikt, nigdy mi tam nie zagrażał. Nie było w nim osoby, której bym
nie ufała. Tylko Jake – który zawsze był dla mnie wytchnieniem po ciężkim dniu,
napełniającym mnie nadzieją na lepsze jutro – i Robi, moja wieczna podpora. Kim
ja byłam wtedy dla nich? Ciężarem, który musieli dźwigać? Przyjaciółką, z którą
mogli porozmawiać o wszystkim? Chyba nigdy się nie dowiem, kim naprawdę byłam
dla Jacoba. I mam to głupie wrażenie, że to bardzo nie w porządku.
Gdybym
wtedy tu była.
Gdyby
zapytał mnie o zdanie.
Żyłby
do tej pory.
Sięgam
po klamkę, gdy nawiedzają mnie wspomnienia z przeszłości. Zaciskam zęby,
kontroluję swój oddech, chociaż nie wiem, jak długo dam radę utrzymać ten stan.
Jestem wściekła, zraniona i stęskniona za tym cholernym draniem, który miał tu
na mnie czekać i wściekać się, że wyjechałam tak szybko! Gasną wszystkie
światła. Biorę głęboki oddech. W lesie powietrze jest czystsze. Tutaj czuję,
jakbym wdychała kilogramy kurzu i niespełnionych wizji.
Jestem
zmęczona. Jestem cholernie zmęczona i potrzebuję odpoczynku. Co więcej, muszę
jak najszybciej opuścić miasto, ten dom. Muszę zamknąć ten rozdział i pozwolić
sobie normalnie oddychać. Już nigdy nie zaznam tego spokoju, który przy Jake’u
wydawał się rzeczą jak najbardziej naturalną.
W
jednym momencie jednak, drzwi się otwierają samodzielnie. Sylwetka Setha
pojawia się za nimi. I ten jego zmartwiony wzrok. Marszczy brwi, przyglądając
mi się przez parę sekund.
-
Dlaczego nie wchodzisz, masochistko? – pyta, biorąc mnie za rękę i wprowadza do
środka, zanim będę zdolna do protestu, a już mi się ciśnie na usta. – O
Chryste, ty ledwo stoisz, kretynko!
Rozglądam
się wokół. Panuje cisza, jest zbyt cicho.
-
Gdzie wszyscy? – pytam cicho, on i tak mnie słyszy. – I weź przestań mnie
wyzywać, zwyrodnialcu. Też tak potrafię, wiesz?
-
Niestety – przyznaje, zamykając za nami drzwi na zamek – o tym wiem. Wyszli na
zwiady, Shane chciał coś jeszcze sprawdzić, zanim wyjedziemy. Robin nam
wszystko powiedziała, o zaćmieniu również. To świetna okazja na ogarnięcie
kilku rzeczy na mieście, skoro światła i tak gasną po dwudziestej drugiej.
Kiwam
głową, zgadzając się z nim.
-
Musimy wyjechać najszybciej, jak się da – oświadczam, przenosząc na niego
zmęczone spojrzenie.
-
Dopóki jest zaćmienie, nic nam nie grozi, ale ty koniecznie musisz się położyć.
– Chyba tracę kontakt z rzeczywistością. Powietrze staje się cięższe niż
zazwyczaj, moje nogi miękną, a głowa rozpoczyna walkę z demonami, które w niej
siedzą od zbyt długiego czasu. Przykładam dłoń do czoła, starając się zachować
trzeźwość umysłu. – Sophia, wszystko dobrze?
-
Mhmm.
Chyba
się chwieję, delikatnie.
-
Nie dość, że masochistka, to jeszcze kłamliwa.
Seth
bez pytania i zastanowienia chyba też, bierze mnie na ręce i idzie w stronę
schodów na piętro. Nie protestuję. Jestem głodna, wykończona i desperacko
potrzebuję snu. Po chwili ląduję na miękkim materacu, nawet nie próbuję się
stawiać, to nie ma sensu. Seth jest zdecydowanie silniejszy. Kiedy już leżę, o
siada obok mnie, ściąga ze mnie czarną skórę i brudne buty, które trafiają na
podłogę.
-
Dlaczego to robisz? – pytam, w sumie nie wiem dlaczego, ale w każdym razie,
wprowadza to u niego zmieszanie.
-
Masz brudne buty, szkoda pościeli – odpowiada szybko.
-
Nie o to mi chodzi. Dlaczego mi pomagasz? Dlaczego w ogóle cię to obchodzi? Tak
samo, jak Shane’a.
-
Nie pytaj mnie o brata, on pewnie ma swoje powody, ale ja ich nie znam. Ale
jeśli chodzi o mnie, to lubię cię, wariatko. Przykro mi z powodu twojego
przyjaciela, to musi być dla ciebie trudne. – Zerka na mnie ze współczuciem. –
I jest. Wszyscy dobrze to wiemy. Każdy z nas kogoś stracił, Sophia. Każdy musi
sobie radzić ze stratą na swój sposób, ale ty robisz to bardzo… agresywnie. Odpychasz
od siebie wszystko i wszystkich, jakbyś nie chciała pomocy ani nawet
wspomnienia o niej. To, co zrobiłaś rano…
-
Przepraszam – mruczę pod nosem, starając się nie zasnąć. – Nie powinnam tak na
was naskakiwać. Jestem trochę wredna i…
-
Zagubiona – kończy za mnie Seth z cieniem uśmiechu na twarzy.
Łapie
mnie za rękę i ściska lekko.
-
Wiem, że zawsze musiałaś sobie radzić ze wszystkim sama i pewnie całkiem nieźle
ci to wychodziło, ale teraz nie jesteś sama. Nie musisz nas odpychać tylko
dlatego, że twierdzisz, że tak jest lepiej. Wcale nie jest, mogłaś dzisiaj
zginąć, myślałem, że tu sczeznę czekając na ciebie – mówi spokojnie, ale twardo
czarnowłosy. Słucham go, ponieważ mówi prawdę i jego głos przynosi mi ukojenie.
W
pewnym momencie coś mnie zastanawia.
-
Dlaczego nie poszedłeś z nimi? – pytam. – Proszę, powiedz, że nie przeze mnie.
Seth
kręci głową.
- W
sumie to nie, ale chciałem wiedzieć, czy w ogóle wrócisz. Jestem trochę
zmęczony… Wy się nie męczycie, biegnąc czy skacząc, bo robicie to tylko dla
siebie. To nie budzi zmęczenia, nigdy nie będzie. Gdybym używał mocy tylko dla
siebie, też mógłbym wiecznie chodzić niewidzialny. Trudniej jest, gdy muszę
obejmować nią kilka osób, które wykonują gwałtowne ruchy i ciężko mi to czasem
utrzymać, ale daję radę. Dopiero wtedy to męczy – tłumaczy. Wzdycham
niespokojnie. – Teraz i tak nikt ich nie powinien zauważyć.
- To
nie znaczy, że nie istnieje ryzyko.
-
Ryzyko jest nieodłączną częścią naszego życia, Varray.
Black
wstaje z łózka, chcąc jednocześnie pozwolić mi spokojnie zasnąć. Chyba jednak
nie chcę, żeby odchodził. Przynosi mi taki spokój, ukojenie. Przypomina mi Jake’a.
Z resztą, wszystko w tym domu mi go przypomina, a to tylko pogłębia moje rany. To
tak, jakby ktoś rozciął część mojej skóry i zostawił tę rysę, która nie może
się zagoić, po czym wbił tam nóż i z każdym kolejnym wspomnieniem, coraz
bardziej przekręcał. Naprawdę mam wrażenie, że za chwilę ja się przekręcę.
- A
Robin? – zatrzymuję go szybko. – Nie poszła z nimi, prawda?
-
Śpi. Jest wyczerpana i bardzo zmartwiona, przez ciebie.
Wywracam
oczami.
-
Nigdy nie rozumiała.
Seth
się śmieje.
-
Ogólnie, to nie wiem, czy komukolwiek udało się ciebie w pełni zrozumieć. Masz chore
pomysły i trudny charakterek.
-
Dzięki mnie się nie nudzisz – zauważam, co budzi ten uśmiech, który lubię.
-
Prześpij się, zanim znów przyjdzie ci jakiś samobójczy pomysł do głowy.
Kilka godzin później…
Nie czuję
się wyspana, aczkolwiek zasnęłam od razu po wyjściu Setha z pokoju. Teraz jest
lepiej, czuję się odrobinkę silniejsza. Na dole słyszę rozmowy. Wrócili. Nie mogę
w to uwierzyć, ale naprawdę czuję, jak uchodzi ze mnie coś ciężkiego. Martwiłam
się o nich. Zwykle mi się to nie zdarza, jeśli nie znam kogoś dłużej. Jeżeli kilka
miesięcy można uznać za krótki czas.
Tym razem
schodzę nawet ludzkim tempem, chociaż kusi mnie bieg, nie daję się. Na dole
wita mnie przyjemna atmosfera. Oni się śmieją. Oni się naprawdę śmieją. Chyba Seth
opowiedział jakiś żart, albo… no sama nie wiem. To cholernie rzadkie, ale tak
samo przyjemne uczucie. Na moich ustach sam rozkwita cień uśmiechu, ponieważ
równie ciężko jest mi się z czegokolwiek cieszyć. Moja lepsza strona widzi tu
niesamowitych ludzi, którzy mimo podłej sytuacji potrafią się śmiać. Natomiast moja…
gorsza wersja, widzi tu tylko brak pewnej osoby. Postanawiam jednak korzystać z
chwili i przez moment zapomnieć o smutku. Na ostatnich schodkach już wiem, że
mnie zauważyli, ale śmiech nie ustaje. Vera, Dominic i Robin siedzą na kanapie,
podczas gdy Seth i Shane zajmują oba fotele. Jedna kanapa jest wolna. Zawsze mnie
dziwiło, dlaczego w tym domu jest tyle miejsc siedzących, skoro mieszkańców
jest tak mało. Teraz widzę, że to się przydaje. Może Robin właśnie tego
chciała, gdy meblowała salon?
Na to
pytanie chyba sama będę sobie kiedyś musiała odpowiedzieć.
-
Hey śpiochu. – Vera posyła mi promienny uśmiech, nie kryje zadowolenia moją
obecnością. Robi mi się jakoś cieplej na duszy. – Miło, że w końcu nas
zaszczyciłaś swoją obecnością.
-
Kiedy wróciliście? – pytam odruchowo, po czym podchodzę do kanapy i na niej
siadam. Wciąż nie czuję się najlepiej, więc podnoszę nogi i kiedy są już na
kanapie, podsuwam sobie kolana bliżej głowy.
-
Godzinę temu.
Kiwam
głową, przyjmując do siebie informacje.
-
Wróciłaś cała i zdrowa – mówi Dominic, przyglądając mi się z tym zacięciem w
oczach. Unoszę brew. To chyba oczywiste. – Albo coś poszło nie tak, albo jesteś
całkiem niezła i ze wszystkim sobie radzisz. Więc, co poszło nie tak?
Robin
uderza Dominica dłonią, gdy to słyszy. Ja się uśmiecham, nikle, ale jednak. Oboje
się śmieją.
-
Ona jest po prostu świetna w tym co robi.
- I
diabelsko wredna przy okazji – zauważa Seth. Posyłam mu „diabelskie”
spojrzenie.
Momentalnie
się zastanawiam, gdzie podziała się torba Jacoba, którą dał mi Arthur. Nie pamiętam,
gdzie ją rzuciłam, po wejściu do domu. Nie pamiętam nawet, czy ją miałam przy
sobie. Panika budzi się we mnie szybciej, niż daje radę to opanować. Wzrokiem poszukuję
brązowej, brudnej torby i bardzo się uspokajam, gdy zauważam ją przy szafce na
zbędne rzeczy Robin.
- Ta
panika w oczach… - Odzywa się Seth, jakby ze mnie kpiąc. – Byłaś tak
nieprzytomna, że musiałaś ją upuścić przed wejściem do domu. Znalazłem ją po
tym, jak zasnęłaś. I masz szczęście, że nikt jej nie zabrał.
Ulga.
-
Dzięki – dukam pod nosem.
Kiedyś powtarzałam to słowo wiele razy.
Dlaczego teraz sprawia mi ból?
- Co
jest w tej torbie? – pyta Dominic.
Przełykam
ślinę, bawiąc się palcami. Biorę głęboki oddech, nim spojrzę na chłopaka.
-
Rzeczy Jake’a. Możecie ją przejrzeć, ale nie ma tam nic ciekawego.
Dominic
i Seth już zajmują się torbą, podczas gdy milczący przez cały czas Shane tylko
się przygląda. Sprawia wrażenie delikatnie zainteresowanego, ale
zdystansowanego do granic możliwości. Ode mnie. Domyślam się, odpychałam go do
tego stopnia, że już nie muszę tego robić. Załatwił to za mnie. Przez jedną
sekundę łapię jego spojrzenie, ale zaraz odwraca wzrok. Nawet nie daję rady się
zastanowić, co mogło wyrażać. Muszę przestać się tym przejmować.
- A
ta księga? – Brązowowłosy unosi w dłoni grubą książkę, zerkając na mnie
pytająco. – To też uważasz za coś „nieciekawego”? Wygląda jak z horroru.
- To
nie dotykaj – rzuca do niego Robin i zabiera mu ją. – To nie dla dzieci.
-
Powiedziała dorosła. Jestem starszy, przysługuje mi większe prawo do takich
zabawek.
Dziewczyna
obrzuca go kpiącym spojrzeniem.
-
Trzeba umieć się tym bawić, żeby mieć takie zachcianki.
-
Możecie przestać? – przerywa im Seth, po czym wyciąga z tej torby list od
Daniela i jakiś papier. – Nie wiem, co jest z tymi ludźmi.
Dominic
tylko wzrusza ramionami.
Kręcę
głową z dezaprobatą. Dawno panowała tu tak przyjemna atmosfera, naprawdę. Pomijając
wkurzającą obojętność Shane’a, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
-
Soph, ty przeglądałaś, co jest w tej torbie? Czy tylko wzięłaś, jak ci dano i
wyszłaś?
Drżę,
niezauważalnie.
Nie miałam
odwagi.
Miałam czelność wejść do pokoju
zmarłego przyjaciela i grzebać w jego rzeczach bez wyraźnego powodu, ale do
torby to już nie zajrzałam dokładniej. Ja to jestem jednak dziwna.
-
Nie. Powiedzmy, że to była trochę ta druga opcja.
Młodszy
Black i Garraway mają jednak dużo więcej zabawy przy przeszukiwaniu torby
Jacoba.
-
Robin, co jest w tej książce? – zagaja Dom, opierając ręce od łokci po dłonie
na oparciu kanapy, tuż nad dziewczyną z księgą. – Jest ciekawa?
- Nie
jest dla ciebie – odparowuje Robin, co wprawia mnie w stan… weselszy niż
wcześniej. To naprawdę zabawne, jak się sprzeczają. – Ale owszem, jest ciekawa.
-
Udziela ci się charakterek Sophii? Bez urazy, Soph. – Wzruszam ramionami. Jakoś
mnie to nie rusza, zaczynam się przyzwyczajać. – Daj mi to.
-
Zostaw – warczy Ro, zanim Dominic odważy się sięgnąć po książkę. – Muszę to
przejrzeć. Wygląda na to, że dzięki niej, Jake chciał zrozumieć, czego poszukuje
i jak to dokładniej zdobyć.
Veronica
unosi brwi.
-
Myślisz, że moglibyśmy z niej skorzystać?
Seth
się prostuje, słuchając bezustannej konwersacji.
- A
po co ci to? Chcesz tego szukać… - Krzywi się. – Czymkolwiek to jest i
jakiekolwiek zło może na nas sprowadzić? Myślałem, że tylko Soph ma samobójcze
odruchy.
-
Raz wam coś powiedziałam i będziecie mi to wypominać do końca życia? – odzywam się
zdziwiona, chociaż.. w sumie to nie. Spodziewałam się tego.
- A
co ty sobie myślałaś? Nie ma tak lekko, dziewczyno. Ej, a tak właściwie, to co
z tą książką z tymi znakami i tekstem w innym języku? – Przypomina sobie. –
Musimy ją pokazać Izaakowi.
Biegną
po mnie ciarki.
Mam wrażenie,
że Shane automatycznie sztywnieje na dźwięk tego imienia. Ja również. Wtedy po
raz pierwszy dzisiaj słyszę jego głos. Ochrypły, taki, który chciałam usłyszeć.
-
Jesteś pewny, braciszku, że możemy teraz ufać Izaakowi? – Ale Seth patrzy na
niego i na twarzy ma wymalowane takie: serio,
teraz postanowiłeś się odezwać?. Nagle wszyscy milkną. Nawet Dom odrywa
wzrok od książki. – Sophia może biegać. Dotrzymuje mi tempa, a doskonale znacie
zasady. Nikt nigdy wcześniej nie obudził w sobie dwóch umiejętności na raz.
Izaak musiał o tym wiedzieć, inaczej nie upierałby się tak przy trenowaniu jej.
Wszystko, co robimy, może nie mieć teraz sensu. Może to kolejne kłamstwo ze
strony profesora?
Zielonooki
wzdycha.
-
Ale sprawdziłeś to wszystko. Wyjazd do miasta, by sprawdzić informatora nie był
kłamstwem.
-
Ponieważ to sprawdziłem na własną rękę – przyznaje. – Ale ona? To nie jest
normalne. Nie w tym świecie. I muszę wiedzieć, co jeszcze jest kłamstwem.
Wciąż tu jestem, Shane. Słyszę cię,
idioto. Skończony kretynie.
-
Sophia nie jest zagrożeniem. – W mojej obronie dzielnie staje Veronica, a Seth
otwarcie ją popiera kiwnięciem głowy. Jestem im za to wdzięczna, ale mają
rację, jeżeli mi nie ufają. I właśnie w tym momencie, cała magia i przyjemna
atmosfera zanika. – Nigdy nie była. Nawet, jeśli Izaak twierdzi co innego. Pomogła
nam, jest praktycznie rodziną, a ty twierdzisz, że nie możemy jej ufać, bo
obudziła kolejną umiejętność? Shane, zastanów się.
Nie
patrzę na niego. Chyba nawet nie potrafię.
-
Nie powiedziałem, że nie możemy jej ufać – odpowiada chłopak. – Jedyną osobą,
której nie możemy teraz ufać jest Izaak. Dowiedzcie się wszystkiego, na temat
tej całej magii i intencji kuzyna Jacoba. Zrobimy to na własną rękę, a z nim
rozliczę się w domu.
Po tym,
Shane niemalże znika w biegu na górę. Pewnie poszedł do swojego tymczasowego
pokoju, albo do Jake’a. Szumi mi w głowie. Naprawdę nie tego się spodziewałam. Wielu
rzeczy oczekuję i się spodziewam, a potem dokładnie to czuję. Zagubienie.
- Co
to właściwie znaczy? – rzuca nieśmiało Robin.
Spojrzenie
młodszego Blacka spada na mnie.
-
Wracamy do domu – szepczę pod nosem, ale wiem, że mnie słyszą.
Wszyscy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz