Po
zaćmieniu budzą się dni cieplejsze, jaśniejsze i niemalże cały czas świeci
słońce. Uwielbiam tek okres w roku, mam wrażenie, że wraz z jego nadejściem,
gdy po mroku nadchodzi światło – symbolizuje nadzieję. I pewność, że zawsze po
mroku po prostu musi nadejść światłość. Lubię to. Lubię ten stan błogości,
kiedy od rana świeci słońce i ze spokojną głową mogę pobiegać po lesie. Nic nie
czai się w ciemności, nie muszę się obawiać o swoje życie. Wszystko
automatycznie staje się lepsze. A przynajmniej tak mi się wydaje. Chociaż może
nie dla wszystkich, ponieważ Robin i Izaak praktycznie nie opuszczają gabinetu
albo biblioteki, zależy, czym się zajmują, ale przeważnie jest to jedna sprawa
– ja i moje demoniczne problemy. Martwię się o nich, ale już nic nie mówię.
Praktycznie nie odzywam się na zebraniach, nie chcę ich denerwować, ale
osobiście dobrze wiem, że to bezsensowne – poszukiwanie informacji, których nie
ma, lub które już nic nie znaczą, bo przecież nie jestem potępioną czystej krwi
– albo duszy, cokolwiek to znaczy.
Tego
dnia jednak wszystko staje się bardziej… normalne? Z samego rana Ruth i Alice
postanowiły przyrządzić śniadanie na dworze, korzystając z pięknej pogody i
zaprosiły nas na niewielki plac, na którym nie ma drzew, a Dominic podobno
pofatygował się i nawet przyniósł większy stół z krzesłami. Wszystko znajduje
się za zamkiem
Przekraczam
próg tylnego wyjścia z zamku i już z daleka zauważam ten pięknie przygotowany
stół, czuję ciepłe pieczywo i pyszne jedzenie. Poza tym, mojej uwadze nie umyka
obecność wszystkich, oprócz mnie. Veronica je kanapki z Tayrin, a Shane i Lucas
nieopodal towarzystwa strzelają z łuku – głównie mój brat strzela. Mimo
wszystko, na mojej twarzy pojawia się uśmiech. W lepszym nastroju niż miałam
przez ostatnie kilka dni, siadam przy stole na wiklinowym krześle. Seth, Ruth i Robin witają mnie kiwnięciem głowy lub uśmiechem.
-
Cześć – mruczę pod nosem, uśmiechając się delikatnie. Słońce dotyka promieniami
moich policzków i razi mnie w oczy, ale nie zamierzam marudzić. – I smacznego.
-
Wzajemnie – odpowiada Tay.
- W
końcu jesteś – odzywa się Seth, jakbym spóźniła się na jakąś debatę. – Alice
powiedziała, że zaraz zacznie cię szukać, jak nie przyjdziesz. Smacznego.
Kiwam
głową podczas nakładania sobie wędlin na pieczywo. Pachnie wyśmienicie.
-
Zaspałam. A gdzie ona jest? – rozglądam się za blondynką, ale nigdzie jej nie
widzę.
-
Poszła po herbatę.
-
Sama? – pyta Robin, która chyba właśnie wybudziła się z myśli. Seth zerka na
nią pobłażliwie i chyba nie ma zamiaru odpowiadać. – To co z ciebie za facet,
skoro jej nie pomożesz?
Seth
unosi ręce w geście kapitulacji.
-
Tylko nie rób się niewidzialny, bo się jeszcze przestraszy i wszystko rozbije –
dopowiada Dominic, przez co Black się krzywi, a mnie i całą resztę ewidentnie
to bawi.
Zerkam
za siebie. Alice akurat wychodzi z zamku, wiec Seth ją dogania i zabiera od
niej dwa dzbanki. Ona pospiesznie dziękuje i posyła mi promienny uśmiech. Są z
Ruth takie podobne do siebie. Jej siostra i Veronica są jednak bardziej
zainteresowane małą sześciolatką na kolanach tej Very. Zawzięcie o czymś
rozmawiają, natomiast reszta sprawia wrażenie, jakby wreszcie mogli odpocząć i
chcieli z tego skorzystać.
Alice
przechodząc, kładzie mi dłoń na ramieniu.
-
Dzień dobry – rzuca z uśmiechem.
Ona
chyba zawsze się uśmiecha.
- No
dzisiejszy zaczyna się dobrze.
-
Oby też tak się skończył. – Siada na krześle po mojej prawej stronie, po czym
poprawia białą sukienkę. Jak zwykle, wygląda jak anioł. Blond włosy i biała sukienka
to jej codzienność. Coś, jak moje przeciwieństwo. – Jak się czujesz? Po tej
całej sprawie? Nie miałyśmy okazji porozmawiać.
Wzruszam
ramionami. Dominic nalewa mi herbatę do kubka, po czym podaje, za co Seth gromi
go uśmiechem. Zaczyna się rywalizacja, kto jest większym dżentelmenem? Dom nie
ośmiela się nie przesłać koledze dumnego uśmieszku. Kręcę głową z dezaprobatą,
chociaż chyba mnie to bawi.
-
Dzięki – mruczę pod nosem, po czym przenoszę uwagę na Alice. – Wiesz co, chyba
zaczynam się do tego przyzwyczajać. W moim życiu niewiele rzeczy jest
normalnych, dobrych, tak jak dzisiejszy poranek. Rozdarta dusza? Potępieni? To
nowość, ale idzie się do tego przyzwyczaić.
- To
musi być trudne.
-
Jest – przyznaję. – Ale myślę, że dopóki nie jestem sama, to sobie poradzę.
Seth
mało nie krztusi się herbatą.
- O
kurde, Soph. Od kiedy stać cię na takie wyzwania? – naśmiewa się.
- Od
kiedy żyję, bo Shane złapał mnie tuż przed urwiskiem. – I w tym momencie
przestaje się naśmiewać. – Gdybym była sama w tym lesie, to nawet nie miałby
się kto zorientować, że coś się dzieje. Bez was, pewnie bym nie żyła. Wiec uczę
się patrzeć inaczej na ludzi.
-
Zmieniłaś się, odkąd tu mieszkasz – zauważa Robin z powagą, ale i uśmiechem.
Chyba jest ze mnie dumna.
-
Ej, bez przesady – odzywa się Seth. – Na początku chciała nas pozabijać, okay?
To, że teraz się powstrzymuje i mnie toleruje, to żadna zmiana. – Zaraz macha
ręką w moim kierunku. – Dobra, żartowałem. Też jestem z niej dumny. Nie wiem,
jak bym przeżył, jakbym dowiedział się, że moja dusza może nie być kompletna.
Vera
się oburza.
-
Jej dusza jest kompletna, baranie! – krzyczy na niego. – Nie psuj jej humoru
swoimi dziwnymi wizjami, okay?
-
Ale nie musisz krzyczeć, okay?
Śmieję
się.
- Nie – rzucam. – W porządku. Ten dzień jest
normalny i jest przyjemny, chciałabym, żeby chociaż jeden taki był, zanim
wrócimy do sprawy z niekompletnymi duszami i dziwnymi wizjami Setha.
Chłopak
się krzywi, ale sprawia wrażenie zadowolonego.
Po
chwili zostawiam ich rozmawiających, odkładam herbatę na stolik i wolnym
krokiem podchodzę do ćwiczących niedaleko nas Lucasa i Shane’a. Od pewnego
czasu zaczynam lubić patrzeć jak ten dzielny ośmiolatek daje z siebie wszystko,
byleby tylko trafić w czerwony punkt, lub cel, który zostanie mu wskazany.
Czasem się cieszy, a czasem złości, ale to przyjemny widok. Postanawiam oprzeć
się od drzewo kilka metrów dalej, powdychać dużo świeżego powietrza i po prostu
oglądać. Teraz ten zamek, ci ludzie i mój brat to jedyne stałe rzeczy w moim
życiu i nie chcę ich tracić. To zbyt ważne. Już nie ucieknę.
Shane
zauważa mnie po jakichś dwóch minutach i zaintrygowany idzie w moją stronę.
Uśmiecham się ciepło, tak, jak nie robiłam tego od niepamiętnych czasów. Czarne
włosy chłopaka mienią się w słońcu jak onyks.
- Co
to za uśmiech? – pyta od razu, więc wzruszam ramionami.
-
Piękny dzień nie jest powodem do uśmiechu?
- A
od kiedy zwracasz uwagę na takie dni? – dziwi się.
Lucas
strzela w tarczę, ale nie trafia i delikatnie noszą go nerwy, ale dzielnie
idzie po strzały. Wyciąga je z tarczy, macha mi przy okazji, ustawia się i
dalej próbuje.
Zerkam
na Blacka.
- Od
kiedy problemy w takie dni odpoczywają, razem z ich właścicielami. Nie chcę
spędzać kolejnego dnia i nocy rozmyślając o tym „co będzie, gdy…”. Potrzebuję
tego spokoju i chwilowej stabilizacji. Chwilowej przerwy od dowiadywania się
nowości, na temat tego, jak niebezpieczna mogę być, albo co może mi się stać,
bo… Zwyczajnie mnie to męczy i jestem wszystkim wdzięczna za ten poranek.
Shane
wzdycha.
- A jednak
profesor Moon nie opuszcza swojego gabinetu nawet na moment. Pomimo dobrych
intencji sióstr.
Strzał.
Chybny.
-
Nie zależy mi zbytnio na jego obecności.
-
Nie ufasz mu. – To raczej stwierdzenie, niż pytanie.
-
Nie mogę – odpowiadam grzeczniej, niż powinnam. – Okłamał mnie na temat moich
zdolności. Nie mogę mu po prostu zaufać. Każde jego słowo ważę inaczej, bo
wiem, że każde może mnie wprowadzić w błąd, jeśli nie prawdziwe.
Lucas
trafia w tarczę, lecz nie w czerwony punkt, ale i tak się cieszy. Patrzy na
mnie, a jego oczach tańczą ogniki radości. Odpowiadam mu uśmiechem i kiwam, by
dalej próbował. Później uwagę przenoszę na zastanawiającego się Blacka. Z
jednej strony obserwuje mojego brata, ale z drugiej wiem, że coś go drażni w
tym wszystkim.
-
Chcesz się dowiedzieć wszystkiego na własną rękę?
Marszczę
brwi.
Ciekawe.
-
Wyobraź sobie, że nie wpadłam na to. Ale pewnie jestem świetnym przypadkiem, by
poznać umiejętności potępionych.
-
Nie jesteś potępioną pierwszej linii, pamiętaj o tym – przestrzega mnie Shane.
– Każda informacja, którą zdobędą, albo którą sama znajdziesz o tych istotach
może być błędna albo zwyczajnie głupia, bo nigdy może nie mieć swojego dna. Ty
nie masz rozdartej duszy, Sophia. Twoja jest cała. Dlatego nie możesz brać tego
wszystkiego tak na poważnie.
Czuję
się jak na jakiejś sesji z psychologiem.
To
złe.
-
Mam więc mieć gdzieś to wszystko i czekać, aż może sama eksploduję od środka
albo wybudzę kolejne umiejętności i sobie z nimi nie poradzę?
-
Nie powiedziałem tego – oponuje od razu. – Chyba musisz zaufać sobie i swojej
matce.
Wzdycham.
-
Może gdyby żyła, to wszystko byłoby łatwiejsze. Ale nie przyszłam dzisiaj
rozmawiać o swoich problemach, tylko trochę od nich odpocząć, więc…
Wzrok
Shane’a biegnie ku wyjściu z zamku. Jego mina diametralnie się zmienia, co
odrobinę mnie intryguje. Odwracam się i niestety, zauważam to, co on. Diana
Vitarei we własnej osobie przeskakuje jak baletnica ze schodka na schodek,
starając się powalić wszystkich swoim perfekcyjnym uśmiechem i postawą. Chyba
mi niedobrze. I chyba nie mam pojęcia, dlaczego właśnie zmierza w kierunku
stołu i reszty znajomych.
Odruchowo
zerkam na Shane’a, a on w tym samym momencie na mnie.
-
Czego ona chce? – mruczę pod nosem, opierając się o drzewo.
-
Gdybym wiedział, pewnie łatwiej byłoby ja spławić.
-
Nie lubisz jej – zauważam, na moje usta wskakuje wredny uśmieszek. – Dlaczego?
-
Ona chciała czegoś więcej, ja nie. Nie lubię, jak ktoś mi się narzuca, a Diana
nie jest osobą, która po prostu rezygnuje. Chwilowo jej unikam.
Kręcę
głową.
Siedzi
na moim miejscu, obok Alice i Setha.
- No
chwilowo, to chyba ci nie idzie – stwierdzam szybko. – Znikasz?
Shane
kręci głową.
-
Spokojny dzień, pamiętasz?
-
Jasne.
Po
tym, odchodzi do mojego młodszego brata. Dalej pomaga mu w nakierowaniu
strzały, w naciągnięciu cięciwy i celności. Przez chwilę się im przyglądam.
Zastanawiam się, w którym momencie ja i Shane przestaliśmy skakać sobie do
gardeł. Trudno stwierdzić. Tutaj wszystko jest skomplikowane. Przerzucam uwagę
na stół, przy którym siedzi cała reszta, ale jak widzę Dianę, to jakoś mi się
odechciewa. Seth zauważa moją niechęć i przewraca oczami w stronę dziewczyny.
Zaraz jednak Dominic wstaje i idzie do mnie odważnym krokiem. Obawiam się
najgorszego, widząc ten zadziorny uśmiech na twarzy.
- To
jak, Varray. Zobaczymy, na co cię stać? – cieszy się jak pięcioletnie dziecko.
Obok niego pojawia się Seth, jego uśmiech jest jeszcze głupszy.
-
Jakieś konkretne propozycje? – odpowiadam dzielnie.
Shane
prostuje się, słysząc naszą wymianę zdań i unosi brew ku górze. Gdy łapiemy
swoje spojrzenia, kiwa do mnie, abym się zgodziła. Jakby zapewniał, że to mi
pomoże.
-
Nie masz pojęcia, z kim zadzierasz, dziewczynko.
-
Dziewczynko? – kpię. – Seth, chyba ci się coś pomyliło.
- Właśnie,
że nie. Chodź, pokażę ci, kto tu rządzi.
Ja
jednak nie ruszam się z miejsca. Rzucam błędne spojrzenie w kierunku dziewczyn.
-
Nie da się spławić – komentuje Dominic natychmiast, jego głos jest
przesiąknięty irytacją. Podzielam jego emocje. – Próbowałem.
- Po
co przyszła?
-
Twierdzi, że chce pozacieśniać więzy z rówieśnikami w zamku. Ale ja sugeruję,
że chce nas tylko zdenerwować i pilnować mojego brata. Kolejne, co sugeruję, to
zignorowanie tej akurat osoby – tłumaczy nam Seth, po czym idzie w głąb lasu.
Dominic
gestem dłoni nakazuje mi iść przodem, więc już nie dyskutuję. Zjada mnie
ciekawość, co też ci dwa mogli wymyślić. Idziemy powoli, jakby dzień był za
długi na pośpiech. Z jednej strony, podoba mi się to. mogę po prostu się nim
cieszyć. Z drugiej strony, gdy po kilku minutach wciąż maszerujemy, zaczynam
się niecierpliwić. Nic nie mówię, bo osobiście mogłabym pobiec, ale nie mam
pojęcia dokąd. Mijamy duże, stare drzewa, ale pełne energii i piękne przede
wszystkim. Niskie krzewy i liście łaskoczą mnie po kostkach, dotykam dłonią
grubej kory jednego z drzew, kiedy ostrożnie przeskakuję dużą, leżącą gałąź. Mam
ochotę spytać, gdzie idzie, ale postanawiam nie przerywać ciszy i poćwiczyć
cierpliwość. Nie idzie mi z tym doskonale, ale ważne, że się staram, no nie?
Mija
jednak więcej, niż kilka minut wędrówki, więc zaczynam się niecierpliwić. Zaciskam
usta w wąską linię i przygryzam wargę, gdy muszę przejść przez kolejną leżącą
kłodę. W pewnym momencie Seth przyspiesza kroku i zbliża się do jakiegoś
ogromnego głazu. Dominic robi to samo. A ja, skoro i tak szłam na samym końcu,
przyspieszam, aby ich dogonić. Dom otwiera jakiś właz, ukryty pod trawą i
liśćmi. Unoszę brwi, zdziwiona, że coś takiego ma tu miejsce. Ale jestem pewna,
że nie wiem jeszcze zbyt wielu rzeczy, aby przestać się dziwić.
- Co
to za mina, Varray? – rzuca zadowolony Seth, po tym, jak Dominic z łobuzerskim
uśmiechem wskakuje pod ziemię.
Uśmiecham
się krzywo.
-
Lepiej mi powiedz, kogo tam przetrzymujesz.
- Za
kogo ty mnie masz? – Garraway podaje czarnowłosemu trzy łuki i dużo strzał.
Seth kładzie wszystko na ziemi, po czym pomaga mu wyjść.
-
Dobre pytanie, Seth – zauważam kąśliwie. Krzywi się głupio. – Po co nam to?
Dlaczego nie wzięliście sprzętu z zamku? Nie wiem, po jaką cholerę mnie tu
zawlekliście, ale zemszczę się.
-
Już się odgraża – odzywa się Dominic, biorąc do ręki łuk. Drugi podaje mnie. –
Nie mogliśmy wziąć tego z zamku, bo przydał ci się spacerek. Chciałaś spokojnego
dnia, jak się dotlenisz raz na jakiś czas, to nic się nie stanie. A łuk jest ci
potrzebny, bo idziemy na polowanie.
Ci
dwaj już się zabierają do dalszej wędrówki, ale mnie się to nie podoba.
-
Chwila, jakiego polowania? Nie macie od tego ludzi?
Seth się śmieje.
-
Mamy, ale tak jak wspomniał Dominic, nic ci się nie stanie. Zobaczymy, czy
potrafisz trafiać w cel.
-
Nie cwaniakuj, bo jeszcze cię postrzeli, jak będziesz spał.
Chcąc
nie chcąc, idę za nimi. Torbę ze strzałami zakładam na siebie przez głowę, aby
łatwo mi było wyciągać strzały, a łuk niepewnie trzymam w ręku. Nigdy jeszcze
się nie posługiwałam łukiem. Kiedyś strzelałam z broni palnej, przypadkowo
znalazła się w moim posiadaniu, ale nigdy z łuku. To może być ciekawe
doświadczenie. Chwilę później wychodzimy na dużą polanę. Pierwsze, co zauważam,
to zwierzęta odpoczywające po drugiej stronie. Wydaje mi się, że też korzystają
z ciepłego dnia. Seth i Dominic zatrzymują się niedaleko od najbliższych drzew.
Black
zerka na mnie badawczo, a mnie już wszystko zaczyna się układać.
Wzdrygam
się.
- Ty
chyba nie sądzisz, że ja strzelę do tych jeleni – mamroczę pod nosem, wpatrując
się to w zwierzęta, to w chłopaka. Chyba go pogięło. Nie skrzywdzę niewinnego
zwierzęcia, bo im się tak podoba. Ich miny jednak podpowiadają mi, że tak
właśnie sądzą. – Zapomnijcie.
-
Dlaczego nie? – Dominic wykłada stopę na pień drzewa i opiera łokcie na ugiętym
kolanie. –To tylko zwierzęta.
-
Niewinne – syczę do niego. – I mają prawo żyć.
-
Kto by pomyślał, że taka jesteś delikatna – stwierdza Seth od razu, otwarcie.
Kręcę
głową.
-
Nie jestem wcale delikatna – oponuję, przekonując o tym chyba jednocześnie samą
siebie. – Ludzie są potworami i gdybym musiała skrzywdzić człowieka, na pewno
byłoby mi łatwiej. Ale zwierzęta są niewinne, nawet jeśli są drapieżnikami.
- A
gdyby cię takie o – Garraway zerka w stronę jeleni – zwierzę zaatakowało? Też byś
myślała, że jest niewinne?
-
Nie. Pomyślałabym, że się boi i to jest jego samoobrona. Dopóki zwierzęta się
nie boją, nie są agresywne. No chyba, że mowa o jakimś dużym kocie, ale tu
kotów nie ma.
Seth
wzdycha.
- No
może nie w tym lesie, ale są. I obyś ich nie spotkała.
Odbiegam
wzrokiem od chłopaków. Nie wyobrażam sobie nawet, że musiałabym skrzywdzić te
zwierzęta. Nie, po prostu nie i koniec. To nie jest jakaś głupia zabawa.
- To
jak, postrzelamy dziś, czy nie?
Unoszę
brew.
- Ja…
- Chcę coś powiedzieć, ale Seth mi przerywa.
-
Nie musimy strzelać do zwierząt, jeśli nie chcesz – oświadcza delikatnie, mrużę
oczy. – Znaczy, one i tak ucierpią, tylko, że nie z twojej… naszej, ręki.
-
Tyle mi wystarczy – odpowiadam twardo.
-
Dobra, to zobaczmy, czy umiesz strzelać do celu.
Nic
już nie mówię, gdy Dominic odkłada swój łuk na pień i podchodzi do jednego z
drzew, po czym jakimś kamieniem, czarnym, zaznacza na nim niewielką kropkę. Mój
wzrok od razu ją wychwytuje, każdą jej krawędź. Nie wiem, czy oni też to tak
widzą, ale przewiduję, że mam do tego strzelać, więc się cieszę. Dobry wzrok ułatwia
sprawę. Dominic podchodzi do nas, zabierając po drodze broń.
- Odsuńcie
się trochę.
Moje
usta wyginają się w krzywym uśmiechu, po czym w nadnaturalnym tempie przebiegam
praktycznie na drugą połowę polany. Odruchowo zerkam na jelenie. Normalnie,
pewnie by się wystraszyły, ale te są jakieś spokojniejsze. Tylko na mnie patrzą
z deka przestraszone, więc się nie ruszam.
Chłopaki
dołączają do mnie.
-
Ale nie musiałaś zostawiać nas aż tak w tyle.
-
Nie marudź, Garraway. Co mam robić? Trafić w tę kropkę?
-
Jak wyraźnie ją widzisz? – pyta Seth zaciekawiony.
Zerkam
na drzewo.
-
Chyba za bardzo.
-
Dobrze, to ułatwi ci sprawę.
-
Wiem – rzucam niemalże beztrosko, natomiast Black patrzy na mnie jakby wypruty
ze zdziwienia i kręci głową z dezaprobatą. – Strzelacie?
-
Zaraz po tobie.
Wyciągam
wiec pierwszą strzałę, przykładam ją do broni i mocno naciągam cięciwę. Swoją uwagę
ograniczam tylko do tego punktu, w który powinnam trafić. Od razu przypomina mi
się, jak strzela mój młodszy brat. Byłby wstyd, gdyby mi poszło gorzej od
niego, ale wszystko jest możliwe. Na wstrzymanym oddechu wypuszczam strzałę z
łuku. Trafia ona w drzewo, ale daleko od czarnego punktu.
Czy jestem
zdziwiona?
Ciężko
stwierdzić. Nie wiem, czego się spodziewałam.
-
Pomóc ci odrobinkę? – pyta Dominic, ale kręcę głową. On jednak ignoruje moją
odmowę, gdy wyciągam kolejną strzałę. – Uspokój oddech, możesz oddychać…
Wyobraź sobie teraz, że ta czarna kropka, to morderca twojej matki. Wyobraź sobie,
że…
-
Dom – rzuca do niego Seth, ale on to zbywa.
Dalej
mąci mi w głowie.
-
Wyobraź sobie, że to przez niego Lucas wychowuje się bez Elizabeth. Pozwól
sobie poczuć gniew.
Zamykam
oczy. Momentalnie w mojej głowie pojawia się obraz śmierci mojej matki, płacz
mojego brata, krzyki i strzały. Wołanie mojego nazwiska. Jakby to było wczoraj.
Wyobrażam sobie zabójcę. Nie widziałam go na oczy, nie wiem, kim był i czy
zrobił to z rozkazu, czy z własnych pobudek, ale ja widzę te splamione krwią
dłonie, strzelbę w jednej z nich i dumny uśmieszek, który świadczy tylko o jego zwycięstwie.
Otwieram
oczy, wypuszczam strzałę.
Trafia
w sam środek, a ja w tym momencie boję się sama siebie.
Cześć, kochana!
OdpowiedzUsuńWybacz, że komentuję po takim czasie.
Leżę chora i ledwo zipię, bo ból głowy nie daje mi spokoju, mimo to postaram się skomentować jak najlepiej.
Rozdział wyszedł Ci niewiarygodnie długi, co bardzo mi się spodobało, gdyż miałam co czytać. Tylko herbatki do kompletu zabrakło, ale to nic.
Spostrzegłam w rozdziale mały błąd, więc mam nadzieję, że nie będziesz na mnie zła, jeśli ci go wskażę :).
Uwielbiam tek okres w roku [...] na samym początku, powinno być ten
Co do samej treści.
Shane zdobywa coraz więcej mojej sympatii, co jest dziwne, bo na początku działał mi na nerwy. Chyba zaczynam się do niego przekonywać w ten sam sposób co główna bohaterka. Nie wiem czy to było twoim celem, ale wiedz, że takie odczucie mi towarzyszy.
Ucieszyły mnie słowa Shane, kiedy powiedział, że nie interesuje go Diana. Czuję tu podstawę do powstania całkiem spoko relacji między Shopią, a Shanem ^-^. (Tak, może zacznę ich shipować. Może. )
Seth i Dominic to wspaniali przyjaciele, a przynajmniej sprawiają takie wrażenie.
Ta sytuacja na polowaniu była dość dziwna. Najbardziej ciekawi mnie fakt, dlaczego dopiero po takim "nakręceniu się" trafiła bez problemu. Czyżby znów obudziła w sobie jakieś nowe zdolności czy coś podobnego? Zwłaszcza to, że tak dobrze widziała tą małą kropkę. Hm... Znając twoje pomysły mogę spodziewać się dosłownie wszystkiego.
Życzę ci dużej ilości weny i czasu na pisanie ;*
Tulę,
Shoshano aka MAŁPA