-
Wow, niezła jesteś.
Wypuszczam
powietrze z płuc, patrząc jeszcze na poruszający się koniec strzały. Dominic
klepie mnie lekko po ramieniu, po czym sam powtarza tę kombinację ruchów. Jego
strzała ląduje niedaleko od mojej, ale mnie jeszcze nie opuszcza zdziwienie
zmieszane z przerażeniem. Przecież nawet nie próbowałam trafić w punkt, to po
prostu wymknęło się z mojej kontroli. Ten obraz wzbudził we mnie jakiś dziwny
rodzaj nienawiści lub złości. Mam wrażenie, że to jakaś cholerna pomyłka, ale
milczę, bo oni są bardzo zadowoleni, a ja nie mam zamiaru tego psuć.
- Ja
sobie chyba odpuszczę już – mówię podchodząc do pniaka, na którym Dominic
opierał nogę i kładę na nim swój łuk. Zauważywszy najbliższe drzewo, tuż obok
tego, w które lecą strzały, postanawiam się o nie oprzeć. Siadam na miękkiej
trawie i obserwuję bezustanną rywalizację.
Naprawdę
zaczynam się o siebie obawiać. Najpierw słyszę jakieś popieprzone głosy, potem
ot tak sobie strzelam w sam środek punktu bez mrugnięcia, bo nagle wpływa na
mnie nienawiść. Nigdy nie byłam nienawistna. Byłam zła, podła, samodzielna i
dumna z tego powodu, ale nie nienawistna. Nie nienawidziłam nigdy zabójcy
matki, chociaż kilka razy myślałam nad zemstą. Tak naprawdę cały czas
obwiniałam siebie za jej śmierć. To moja wina. Może gdybym wcześniej wróciła,
to zdołałabym ją uratować. I tak jestem z siebie dumna, bo Lucas żyje i jest
całkowicie bezpieczny, ale nawet mimo to – doświadczył straty obojga rodziców,
a jest na to za młody.
Wzdycham
cicho i opieram głowę o drzewo. Skórę muskają delikatne powiewy letniego
wiatru, pomieszane z zapachem wody (niedaleko znajduje się wodospad), ziemi i
młodej zieleni. To przyjemny zapach, tak samo jak widok kwitnących kwiatów na
polanie. Idealny na wypoczynek. Pomijając fakt, że Dominic i Seth urządzają
sobie zawody w strzelaniu. Nawet nie wiem, kto wygrywa. Chyba przestałam
zwracać na to uwagę, odkąd odłożyłam łuk.
W
akcie znudzenia zaczynam bawić się palcami, ale chętnie pobiegałabym po lesie,
sama. Wiem też, że mnie nie puszczą, bo Seth chyba jest przewrażliwiony po
ostatnim ataku na mnie. Więc pomysł od razu odpada. Mimo wszystko uśmiecham
się, widząc jak się przepychają, żeby stać w najlepszym miejscu. Nigdy nie
sądziłam, że spotkam takich ludzi, ten zamek, który z czasem staje się dla mnie
domem. I to jest chyba powód, do szczęścia. Niestety jest coś jeszcze, co w tym
momencie przychodzi mi do głowy.
Po
mroku, zawsze przychodzi światło, ale jest tak wiele rzeczy, które mogą je
przyćmić. Obawiam się, że to może przeminąć. Że wszystko przeminie. Zniknie jak
zdmuchnięty płomyk na świeczce. Przygryzam dolną wargę, usiłując wstać z ziemi.
Ledwo zdążę się podnieść, a już słyszę bieg. Szybki. Szybszy, niż u normalnego
człowieka. Od razu do głowy przychodzi mi Shane, ale on przecież pilnuje mojego
brata, a poza tym ma lepsze zajęcia, niż ganianie się z nami po lesie.
Zdaję
sobie sprawę, że jeżę się jak wystraszony kot, co szybko zwraca uwagę
chłopaków. Kilka krótkich sekund później, za Dominicem pojawia się sylwetka
Diany Vitarei. Moje obawy przemijają jak z wiatrem, rozluźniam mięśnie i
prostuję się niczym wcześniej wspomniany kot. W moim wypadku byłby czarny, jak
puma, i jak dla niej? Groźny. Sama właściwie nie wiem, dlaczego tak nie
przepadam za Dianą. Przeszkadza mi jej dumny, protekcjonalny uśmieszek
przyklejony do twarzy? Czy spojrzenie, którym ewidentnie zaznacza, że jest ode
mnie lepsza we wszystkim? A może strach, że faktycznie mogę być.
Tak
naprawdę wcale nie zależy mi na rywalizacji z nią. Nawet nie mam powodu.
Garraway
obraca się powoli i pierwsze, co zauważa, to jej krzywy uśmiech. Powstrzymuję
wybuch śmiechu, to jest serio niemalże zabawne.
- A
ty tu czego szukasz?
-
Nie bądź wredny, Dom. Przyszłam zobaczyć co robicie.
Seth
prycha.
- A
co ciebie to obchodzi? – pyta ją Seth.
Dziewczyna
marszczy brwi, jakby w akcie niezadowolenia. Nikt jej tu nie chce, na jej
miejscu, pewnie też byłabym delikatnie urażona.
Ja
jednak puszczam mimo uszu ich wymianę zdań, gdyż ponad drzewami, daleko od
miejsca mojego aktualnego pobytu zauważam góry. To chyba najdalej wysunięte
miejsce na północ od głównego miasta, co czyni je równocześnie najciekawszym
miejscem poza tym lasem. Drzewa ciągną się kilometrami, domyślam się też, że
pewnie w kilku miejscach można spotkać jezioro lub rzekę, co jest tu bardzo
przewidywalne, z tego, co zauważyłam już wcześniej. I w pewnym momencie irytuje
mnie fakt, że stoję na ziemi i to ogranicza moje pole widzenia.
Bez
zastanowienia więc, wskakuję na najwyższe drzewo jakie w momencie widzę. Ląduję
wysoko, prawie na czubku i kłują mnie cienkie gałązki. Przeklinam się w
myślach. Znowu będę podrapana. W dłoniach łamię denerwujące odłamki drewna i
wspomagając się rękami przechodzę na sam czubek drzewa. Teraz widok zachwyca
mnie jeszcze bardziej, a las ciągnie się dalej, niż sądziłam. Przejście stąd do
końca lasu zajęłoby normalnemu człowiekowi pewnie więcej niż dwa tygodnie. Dla
kogoś takiego jak ja, pewnie kilka dni z przerwami, chociaż nawet nie wiem, na
ile sobie mogę pozwolić. Zbyt krótko jestem uzdolniona.
Szczyt
gór przykrywają występujące na tamtym terenie delikatne, białe chmury.
Chciałabym to zobaczyć, poczuć tę wysokość na własnej skórze. Ciekawi mnie, co
tam się znajduje. Nie widać, aby ktoś się tam szczególnie chętnie zapuszczał,
jeżeli w ogóle ktoś się na to decyduje.
Krzyk
wybudza mnie z myśli. Ktoś mnie woła.
Zerkam
na dół i widzę machającego do mnie Setha prawie na środku polany. Jak długo
tutaj siedzę? Jak zabawną (przynajmniej
dla mnie) kłótnię zdołałam ominąć?
-
Zejdziesz dzisiaj z tego drzewa? – woła do mnie Black, więc wzruszam ramionami.
Tą irytację wyczuwam nawet kilkanaście metrów wyżej, więc chyba nie będę dalej
go uruchamiać i po prostu zejdę.
Albo
nie…
- A
jak nie zejdę, to co mi zrobisz?
-
Uduszę.
-
Nie wejdziesz tu – rzucam perfidnie wykorzystując możliwości swoich zdolności.
-
Zakład?
Marszczę
brwi.
Na
tej wysokości wiatr jest trochę silniejszy. Dopiero teraz wyczuwam, jak buja
czubkiem drzewa na prawo i lewo. Może nie czuję się do końca stabilnie, ale
wciąż dobrze.
-
Chodź, młoda – dołącza się do niego Dominic. – Musimy wracać, mam trening z
chłopakami, a chciałbym jeszcze coś zjeść. Co ty na to?
-
Znam drogę powrotną.
Naprawdę
nie chce mi się wracać.
- Ja
wiem, ale po ostatnim, zostawianie cię samej w lesie jest odrobinkę ryzykowne,
nie uważasz? – Unosi brew, krzywiąc się, jakby właśnie miał to przed oczyma. –
Albo zejdziesz sama, albo wyrwę to drzewo w korzeniami i już nie będziesz mogła
się tak cieszyć.
Mogłabym przeskoczyć na drugie - myślę od razu, ale postanawiam jednak dać za wygraną.
Ostrożnie
wstaję na proste nogi i zerkam na Setha – w tym spojrzeniu dostrzegam cień
paniki. Czując powiew wiatru popychający mnie do przodu, skaczę na polanę i jak
zwykle – ląduję bezpiecznie, na miękkich kolanach, tuż obok prawie
wystraszonego czarnowłosego.
Rozglądam
się, wypatrując Diany z nadzieją, że może magicznie wyparowała, ale nie. Nadal
jest. Opiera się o drzewo, jakby czekała na jakieś oklaski. Poza tym, że
uparcie posyła mi gniewne, zazdrosne spojrzenie, wygląda na zmieszaną. Krótkie
brązowe włosy tańczą wokół jej twarz, porcelanowa cera i kamienna twarz nie
zdradzają emocji. Jedynie oczy. W nich zawsze kryje się prawda i dawno temu się
tego nauczyłam. Zastanawiam się, o czym ona myśli, wertując wszystkie twarze i zakamarki
tajemnic, które możemy skrywać. Nie sposób nie uznać, że jednak jest trochę
odizolowana od tego, co się dzieje, ale czy jej to przeszkadza? Wydaje mi się,
że mogłybyśmy się spierać. Zagrożeni, zachowujemy się jak drapieżniki, nie
patrzymy na to, kto ucierpi. Mechanizm nie każdego człowieka tak działa, ale
większości nie odchodzi od norm brutalności. Tak naprawdę wcale nie znam
Vitarei. Jakie więc mam prawo, by ją osądzać? Nienawidzić?
-
Idziesz? – Seth dotyka przelotnie mojego ramienia, po czym idzie za Domem, by
pozbierać nasze rzeczy i wyruszyć w drogę powrotną do zamku. Mnie się nie
spieszy, tak jak Diana, postanawiam jeszcze się rozejrzeć. Świeże powietrze
wypełnia moje płuca, chłonę to jak tylko potrafię. Miło nie czuć brudu, kurzu i
zapachu krwi wokół. Automatycznie porównuję ten widok pięknej polany, którą
otaczają drzewa, nachodzą jelenie i na której porastają przeróżne kwiaty, z
tym, który budzi we mnie najgorsze przeżycia. Z nocą śmierci mojej matki.
Zauważam, jak diametralnie może zmienić się moje położenie, moja rzeczywistość
w ciągu paru miesięcy. Jak wielu ludzi tracę, jak wielu zyskuję w zamian za to.
Pytanie tylko, czy chciałam płacić tę cenę.
Moja
uwaga odruchowo przebiega na kilka jeleni po drugiej stronie polany. Mam
wrażenie, że czuję na sobie ich spojrzenie. Z jednej strony wydaje mi się to
chore – to tylko zwierzęta, dlaczego zaciekawienie z ich strony budzi moje
podejrzenia? Jednak kiedy to ja je obserwuję, nie płoszą się ani nie uciekają.
Tym bardziej mnie obserwują. Przebiega po mnie chłodny dreszcz, o uszy odbija
szum niedaleko będącego wodospadu. Dlaczego nagle na wszystko zwracam uwagę?
Pojedyncze kosmyki włosów z pomocą wiatru przysłaniają moje oczy. mrugam.
Jelenie nagle płoszą się i odbiegają, jakby ktoś je celowo wystraszył.
Rozglądam
się wokół. Diana już nie stoi pod drzewem, gdzieś w oddali, między drzewami
zauważam jej poruszającą się sylwetkę. To nie ona je wystraszyła. Chciałabym
uznać, że to pogoda, ale nic się nie zmieniło. Wciąż świeci słońce, wciąż wieje
wiatr. Ja ani drgnęłam.
-
Chyba wariuję – szepczę sama do siebie, zakładając kosmyk włosów za ucho.
Odruchowo wypatruję jeleni, ale nie widzę nawet ich cienia. Może faktycznie po
ostatnim jestem przewrażliwiona?
-
Sophia, idziesz?
Odwracam
się na pięcie. Między drzewami czeka na mnie Seth, wyprostowany jak struna i
czekający na mój ruch. Postanawiam się poddać, zanim całkiem oszaleję i
grzecznie zmierzam w jego stronę. nie odwracam się ani razu, nie oglądam się za
siebie. Zaczynam się bać, że paranoja zaraz mną zawładnie i nie będzie odwrotu.
Gdy dołączam do Blacka, on bez słowa dotrzymuje mi kroku. Nie biegnę sama, tak
jak mam to w zwyczaju, kiedy zbyt dużo myślę. Idę z nim, ponieważ czuję się
bezpieczniej. Cienkie gałązki łamią się pod moim ciężarem. Dochodzimy do włazu,
wiec się zatrzymuję i czekam, aż Seth zwróci tam resztę rzeczy. Mój wzrok jest
wciąż czujny, zarówno słuch i węch. Zamykam się we własnej klatce, gdzie
czyhają na mnie same niebezpieczeństwa. „Jesteś tu bezpieczna”. W głowie
powtarzam słowa Izaaka jak mantrę, odbijającą się raz po raz w mojej głowie.
Nie
zauważam, kiedy Seth opuszcza właz i podchodzi do mnie, ale czuję jego dłoń na
moim łokciu i baczny wzrok. Stara się wyczytać z mojej twarzy, co się dzieje.
-
Coś się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Sztywnieję.
-
Nie. Wszystko w porządku. Wydaje ci się.
Idziemy
dalej w kierunku zamku. Mam nadzieję, że tym go spłoszę, albo chociaż nie
będzie wypytywał.
Kamień
spada mi z serca, kiedy zmienia temat.
-
Gdy siedziałaś na drzewie, co widziałaś?
Uśmiecham
się delikatnie na wspomnienie o pięknym widoku, wypełniającym moje serce i
ciekawość. Mogłabym siedzieć tam i patrzeć na to godzinami. Mój słaby punkt to
chyba piękne widoki, chociaż doświadczyłam ich tak niewiele, zanim pojawiłam się
na zamku.
-
Kilometry lasu… i góry.
-
Zgaduję, że spodobał ci się widok – zagaja mnie świadomie. Mam wrażenie, że
chce odciągnąć moją uwagę od czegoś, co ewidentnie siedzi w mojej głowie i nie
umknęło jego świadomości. Pozwalam mu na to, bo wcale nie chcę się ciągle bać.
Potrzebuję oderwania od własnych paranoicznych myśli. Kiwam głową, by
potwierdzić jego teorię. Seth uśmiecha się promiennie, po czym zaczyna mówić
dalej. – Słyszałaś legendę o tych górach?
-
Nawet nie wiedziałam, że jakaś istnieje.
- Góry
Viral to miejsce, gdzie praktycznie nikt nigdy się nie zapuszcza, chyba, że
bardzo pragnie doświadczyć śmierci. – Unoszę brew ku górze. Dlaczego śmierci?
Seth chyba czyta mi w myślach. – Legenda, chociaż nie znam jej pochodzenia, ani
nie mam pewności, czy jest prawdziwa, czy to tylko kolejne bajki naszych
przodków tak dla rozrywki, głosi, że kryje się w nich coś nieśmiertelnego,
magicznego i tajemniczego. Coś, co, jeśli się dostanie w ludzkie ręce, może być
przekleństwem albo zbawieniem, podobno obie opcje są zależne od charakteru
człowieka. Jednak zdobycie tego jest niemożliwe. Każdy z nieczystymi intencjami
straci życie, chociaż nigdy nie wiadomo w jaki sposób jest odbierane. Nie
słyszałem o przypadku, by ktoś żywy się tam został.
-
Ciekawe – odpowiadam nikle, pustym głosem.
Seth
zerka na mnie z intrygą.
-
Podobno nawet Gwardia boi się tego, co ukryte we wnętrzu Viral. Dlatego góry
tak ci się spodobały. Są majestatyczne, mają przyciągać wzrok i chętnych, na
odkrycie tajemnicy. – Seth zacina się na chwilę, jakby kalkulował swoje słowa
raz po razie, by nie palnąć jakiejś głupoty, zważając na mój porywczy
charakter. – Ale to tylko legenda. Może to zwykłe góry, które są po prostu
niebezpieczne same z siebie.
Wzdycham
cicho, zastanawiając się, czy to mogłaby być prawda i jeśli tak, to co jest tak
śmiertelne dla ludzi w tamtym miejscu?
- A
ty? – pytam, więc patrzy na mnie z ciekawością. – Co o tym myślisz?
-
Wolę nic o tym nie myśleć. Lubię swoje życie, nie będę go ryzykował dla czegoś,
co może być zwykłą bujdą.
Nie
odpowiadam na to.
Może
nawet nie powinnam.
*
Kolejne
dni mijają szybko, monotonnie i niemalże nudno. Wszystko jest takie samo. Każdego
ranka biegam, już nie zwracam uwagi na zwierzęta, by nie podpadać w gorszą
paranoję. To najlepsze rozwiązanie, przynajmniej tak mi się wydaje, wszystko
przybiera normalny tryb. Poświęcam bratu więcej czasu, by oderwać myśli od
mojej „mrocznej strony”, której nie sposób rozszyfrować. Nie czuję żadnych
zmian w swoim ciele, nie wiem nawet, jak powinnam się czuć i na czym to ma
polegać. Shane i Dominic chyba starają się o tym nie myśleć, w przeciwieństwie
do Robin, Izaaka i Setha, którzy praktycznie nie wyciągają nosa z książek,
które i tak w niczym nie pomagają. Pogodziłam się z tym, nie trzeba tego
drążyć, ale nie idzie tego wytłumaczyć w języku naukowym, gdyż tylko taki lub
podobny do nich przemawia. Przestaję nawet pokazywać się na zebraniach
przeświadczona, że nic się nie zmienia. Żadnych nowości. Ciągle siedzimy w tym
pieprzonym impasie. Chyba niektórzy się do tego przyzwyczajają, ale wiem, że
szczególnie Seth i Robin nigdy sobie nie odpuszczą. Nie wiem, czy traktowaliby
to za grzech, czy niewybaczalne posunięcie, ale ja bym im wybaczyła. Chyba nawet
bym tego chciała. Technicznie rzecz biorąc, odsuwam od siebie praktycznie
wszystko, co związane z nadnaturalnością, oprócz tego, że czasami w akcie
znudzenia wciąż skaczę i dla rozrywki pokonuję kolejne kilometry lasu, jakbym
chciała zapamiętać każdy jego centymetr na pamięć. Może powinnam. Może kiedyś
to właśnie uratuje mi życie.
Wieczorami,
kiedy Dominic (oraz Shane, kiedy akurat nie zamyka się na milion zamków w swoim
gabinecie) kończą trening z mężczyznami, których nie znam i poznać raczej nie
chcę, wychodzą w teren na zwiady – od ataku na mnie, wszystko ma bardziej
rygorystyczne zasady, nawet zwiady i polowania są odbywane w innych porach,
jakby profilaktycznie – przychodzę do „piwnicy”. To ogromna sala treningowa,
ale określenie „piwnica” obiło mi się raz o uszy od jakiegoś chłopaka. To nie
jest to pomieszczenie, w którym Lucas strzela w łuku, kiedy nieraz jest brzydka
pogoda albo zwyczajnie ciemno. Pod zamkiem znajduje się pewnie wiele
pomieszczeń, o których nie mam bladego pojęcia i chyba nie chcę mieć. Lubię moją
nieświadomość. Pozwala mi spokojnie spać. Po drugiej stronie zamku, przeciwnej
do sali strzelniczej, znajduje się właśnie to zaciemnione miejsce. Opanowana spokojem
schodzę powoli po metalowych schodkach. Wyczuwam jeszcze zapach potu i
kąśliwych komentarzy, które się sypały podczas treningu. Na ostatnim schodku
sięgam dłonią do przycisku, który rozświetla ogromne pomieszczenie. Ściany są
czarne i kiedy światło wiszących lamp na suficie odbija się od nich, wydają się
niemalże metaliczne. Podłoga jest czysta, chociaż w niektórych miejscach
zauważam ślady potu i nawet krwi. Krzywię się z obrzydzeniem, i chociaż widok i
zapach swojej krwi mi nie przeszkadza, tak w przypadku krwi kogoś innego jest
inaczej. Zmieszana z potem niemalże cuchnie. Znoszę jednak ten zapach, ignoruję
go, wyciszając przy okazji węch. Lubię tę część siebie, która kontroluje
umiejętności.
Na prawie
całej powierzchni piwnicy rozłożone są ciemnozielone maty, więc zdejmuję buty,
zanim wchodzę na najbliższą. Przełykam ślinę, po czym zaczynam powoli się
rozciągać. Od paru dni robię to codziennie, ale tylko, gdy jestem sama. To pozwala
mi myśleć. Nic nie zagłusza moich myśli, które wciąż prześladują mój umysł. Już
drugą noc przyśnił mi się ten sam obraz – jelenie na polanie, jeden z nich
oblany krwią, drugi wlepiający we mnie mordercze spojrzenie. I ja, bezbronna
wobec wszystkiego, co może mnie zabić, albo w najlepszym wypadku tylko zranić. Wciąż
wmawiam sobie, że jestem bezpieczna, ale czy faktycznie tak jest? Nawet nie
potrafię określić, jak naprawdę się czuję, dopóki nie ogarnie mnie strach – to uczucie
znam dobrze, ale nie lepiej, niż dumę i pewność siebie, które nie pozwalają mi
zdradzić nikomu własnych przeczuć. Nie chcę wyjść na słabą i przestraszoną,
więc nic nikomu nie mówię. Pozwalam im snuć własne teorie na temat mojego
samopoczucia, czy stanu duszy.
Szczerze
mówiąc, nie bardzo mnie obchodzi, co się ze mną stanie, dopóki Lucas jest tutaj
bezpieczny i wiem, że w razie czego, jest ktoś, kto się nim zaopiekuje i go nie
zostawi. Ta myśl przynosi mi spokój. Lubię ją. Lubię to uczucie pewności, że w
razie czego, istnieje alternatywa.
Po piętnastu
minutach zaczynam głębiej oddychać, czuję jak moje mięśnie się rozgrzewają wraz
z kolejnymi ćwiczeniami i cieszę się z tego faktu. Muszę na coś przeznaczyć
energię, a to bardzo mi pomaga. Mam wrażenie, że jeśli będę dusić w sobie tą
energię, w końcu wybuchnę, a wtedy stanie się coś złego. Nie mogę do tego
dopuścić. Może to tylko moje chore przypuszczenia, a może prawda. Nie chcę
kusić losu. W żadnym, najmniejszym wypadku.
Koleje
minuty nie przynoszą mi zmęczenia, jedynie ulgę w samotności. Lubię być sama,
czuć to zmęczenie i wiedzieć, że przynajmniej nikomu nie przeszkadzam. Wszystko
jednak pryska jak bańka mydlana, moja osobista bańka, kiedy dobiegają do mnie
kroki. Szybkie, przyspieszone tempo. Stukanie butów o podłogę obija się o moje
uszy jak najgorszy dźwięk na świecie. Ktoś tu idzie. I to szybko. Drzwi, które
starannie za sobą zamknęłam, otwierają się z hukiem, a do środka wpada
Veronica.
Szuka
mnie wzrokiem, krótko, ponieważ szybko mnie odnajduje leżącą na matach.
-
Przeszkadzam? – pyta od razu, wydaje mi się, że z czystej grzeczności. Jednak nawet
gdyby przeszkadzało, co naprawdę ma miejsce, nie sądzę, żeby odeszła. Gdzieś w
jej spojrzeniu czai się coś podejrzanego. Coś, co skłania mnie do wysłuchania
wszystkiego, co chce mi przekazać, więc wsparłszy się na łokciach, kręcę głową.
– To dobrze, bo powinnaś coś zobaczyć.
Unoszę
brwi w akcie zdziwienia. Co jest tak ważne, żeby nagle biec po mnie i
uświadamiać mnie, że pewnie jeszcze nie wiem zbyt wielu ważnych rzeczy. W każdym
bądź razie, jestem zaintrygowana.
- Co
takiego?
-
Zrozumiesz, kiedy zobaczysz. Wstawaj i chodź.
Krzywię
się, ale postanawiam posłuchać dziewczyny o kruczoczarnych włosach i rezygnuję
z dalszych ćwiczeń.
Mam nadzieję,
że nie robię tego na próżno.
Cześć, kochana!
OdpowiedzUsuńRozdział wyszedł ci wspaniale. Jest w nim dużo opisów co po prostu tak niezwykle mnie ucieszyło, że aż nie mam słów. Wiem, że powtarzam to przy każdej nadarzającej się okazji, ale masz ogromny talent. Nie zapominaj o tym.
Dziwi mnie, że jeszcze nikt nie odkrył tego bloga, albo nie przyznaje się, że go czyta. Przecież on jest cudowny! Ta historia jest porywająca i ciekawa. Mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będziesz miała multum stałych czytelników ^-^.
Widać, że Sophia ma nie male problemy. I to intrygujące problemy, aż chce się poznać tę całą tajemnicę. Liczę, że Veronica przyniosła całkiem wiarygodne wiadomości, a raczej to co chce pokazać jest jakimś przełomem.
Wybacz, ale tak boli mnie głowa, że nie jestem w stanie więcej z siebie wykrzesać. Mam nadzieję, że nie jesteś zła.
Chcę jeszcze tylko zaznaczyć, że strasznie kusi mnie przeczytanie rozdziału na wattpadzie...
Czekam na następny i życzę miłego dnia <3
Całuję,
Shoshano aka MAŁPA