18.01.2018

06. Niezastąpieni


Noc spędziłam na drzewie. Tak, to śmiesznie brzmi. Jakbym była małpą… nic w tym rodzaju. Uwielbiam gwiazdy i zawsze lubiłam siedzieć w nocy i je oglądać, gdy tylko nie potrzebowałam na gwałt snu czy jedzenia. Gdy czas mnie nie gonił. Teraz byłam praktycznie wolna, a moje zdolności pozwoliły mi w szybkim tempie i pod osłoną tajemnicy dostać się na najwyższe, najlepsze drzewo do atrakcji tego typu. Noc była przyjemna, ciepła, a gwiazd… miliony.
Myślałam o ojcu. O matce. O tym, co stanie się z Lucasem, jeżeli podwinie mi się noga. Miałam do tego niebywały talent. Całą noc przetrawiałam fakt, że moja własna matka oddała mi młodszego brata. Najbardziej bezsilne i bezbronne stworzenie na świecie. Mi. Komuś, kto nie zasługiwał na ani jedną dziesiątą zaufania, którym mnie obdarzyła przed śmiercią. Tej nocy również obiecałam sobie, że będę silna, może nawet spokojniejsza. Że będę trenować, będę lepsza i kiedy to Shane’owi podwinie się noga, ja ochronię brata i Tayrin.
Błędne marzenia.
Marzenia można mieć. Wcale nie musiałam ich spełniać. Chciałam żyć tak, by dążyć do ich spełnienia. Po zaledwie kilku godzinach, które wydały się minutami, na horyzoncie ujrzałam jasną poświatę. Delikatnie raziła mnie w oczy. To była bardzo oczywista podpowiedź, że czas, bym wróciła do zamku, zanim ktokolwiek się zorientuje. Podniosłam się lekko na plecach i odczułam nikły ból w tych okolicach. Gałęziom nie można zarzucić, że są wygodne. Moim plecom zaś, że są tak niezniszczalne, jakbym chciała, aby były. Delikatnie chropowata kora drapała mnie w nogi i ręce. Przyjemny ból.
Dlaczego przyjemny? Czułam dumę. Dumę z samej siebie, że nikt mnie nie złapał, nikt się mną nie przejmował. Było tak, jak tego chciałam. Nigdy nie przepadałam za tym, jak ktoś mnie pilnuje, albo chodzi mi po piętach, jakbym była małym dzieckiem i zaraz miała potknąć się o głupi kamień. Samodzielność. Zawsze była moim plusem. A przynajmniej cechą, którą ja traktowałam za plus.
Tak czy inaczej zeskoczyłam z drzewa miękko na nogi. Strzepałam z siebie resztki kory i za cel obrałam sobie najwyższy balkon na zamku. Tylko on jeden był otwarty, ponieważ sama o to zadbałam, wiedząc, że sobie poradzę z powrotem na górę. Czułam chłodne, poranne powietrze i delikatne ciepło od uderzających mnie promieni słońca. Na moje usta wskoczył uśmiech pełen dumy. Nie czas jednak na zachwyt, musiałam znaleźć się na górze, zanim ochrona mnie zobaczy. Wzbiłam się więc w powietrze i tak samo cicho wylądowałam na balkonie. Przyzwyczaiłam się do skakania na duże wysokości i radzenia sobie z tym, wciąż gorzej było z celnością. Musiałam nad tym popracować, zanim wskoczę kiedyś w rój pszczół na drzewie. Odetchnęłam głęboko i raz jeszcze rzuciłam słońcu pospieszne spojrzenie. Cudowny widok…
Weszłam do środka nasłuchując czegokolwiek. Jakichś oznak tego, iż ktoś już chodzi po korytarzach, ale zaskoczyła mnie przyjemna cisza. Nie pragnęłam snu, więc od razu wybrałam się do pokoju Lucasa. Chciałam go zaskoczyć i być przy tym, kiedy otworzy dziecięce oczka. Najciszej jak potrafiłam otworzyłam i zamknęłam za sobą drzwi. Mój brat spał pod ciepłą kołdrą, więc usiadłam na skraju łóżka i zaczęłam mu się przyglądać. Dzięki Ruth w końcu nie budziły go nocne koszmary i przesypiał całą noc bez problemów. Mnie też budził jego krzyk. Był przerażający. Dla mnie – jego siostry i jedynej pozostałej rodzinie – był to koszmar, który dział się w rzeczywistości. Za każdym razem domyślałam się tylko, co takiego nawiedzało jego niewinny umysł. Najczęstszą myślą było wspomnienie o śmierci matki. Nie powinien tego przeżywać, a tym bardziej widzieć. To tylko dziecko.
Kilka lat wcześniej, gdy Lucas się narodził – byłam zła na niego i na matkę. Już wtedy wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak, ona również to wiedziała. Byłam zazdrosna o własnego brata. Rodzice poświęcali mu tyle uwagi… a ja czułam się samotna, może zaniedbana. Kiedy Lucas miał cztery lata, uciekłam. Tułałam się po domach koleżanek, chociaż nigdy żadna nie była mi tak bliska, jak mój przyjaciel, u którego spędzałam najwięcej czasu, chociaż nie był uzdolniony. Nate wspierał mnie jak tylko potrafił, chociaż osobiście uwielbiał mojego brata. To również za jego prośbą, postanowiłam wrócić do rodziny. Chociaż sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku. Nic nie było w porządku. Ojciec wyjechał i najprawdopodobniej zginął, mama zginęła na moich oczach zaledwie dzień po moim powrocie. Nawet nie zdążyłam się nimi nacieszyć.
Chciałabym podziękować kiedyś Nate’owi za namówienie mnie na powrót. Gdyby nie to, Lucas zostałby całkowicie sam, a ja nie miałabym o tym pojęcia.
Ale teraz, jestem szczęśliwa, że mam Lucasa i nie jestem sama. Teraz dziękuję Bogu – jeśli gdzieś tam istnieje – że mamy siebie nawzajem i chociaż my dwoje przeżyliśmy. I cudowne dla mnie było patrzeć na jego spokojny sen, chociaż kiedyś chciałam, żeby zniknął. Teraz pragnę tylko, żeby przeżył, abym mogła zapewnić mu bezpieczeństwo. Niczego nie pragnęłam bardziej na świecie. Na tym chorym, popieprzonym świecie pełnym bólu i straty, nienawiści i chęci władzy.
Ani Lucas, ani Tayrin nie zasłużyli, by spotkać się twarzą w twarz z taką rzeczywistością. Z taką właśnie wizją świata, w którym muszą żyć.
Godzinę później Lucas zaczyna się powoli przebudzać. Otwiera oczy i widzi mnie, a ja czuje ulgę, kiedy widzę ten promienny uśmiech na jego twarzy.
- Sophia.
- Wyspałeś się? – pytam.
Młody kiwa głową.
- A ty czemu nie śpisz? Miałaś trening w nocy?
- Nie. – Postanawiam skłamać. – Wstałam wcześniej i chciałam cię zobaczyć, zanim pójdę na trening, a ty na śniadanie. Jak się czujesz?
- Dobrze. Pójdziesz ze mną na śniadanie? Tay też będzie.
- Polubiłeś ją jednak? A taki byłeś przeciwny…
Wzdycha teatralnie i przeciera zaspane oczy. Wygląda niemalże słodko.
- Nawet nie jest taka zła.
Kiwam głową.
- Cieszę się, ale nie mogę zjeść z wami. Muszę lecieć do Izaaka. Przyjdę później, dobrze? Ruth się tobą zajmie.
- No dobra.
Lucas wstaje z łóżka, omija mnie i zamaszystym ruchem przesuwa na bok zielone zasłony okienne. Do pokoju wpada trochę porannego światła. Razi mnie w oczy.
- Czemu to zrobiłeś?
Chłopiec patrzy na mnie zdziwiony, a zarazem rozbawiony moim zachowaniem.
- Lubię światło. Ty nie? Mama mówiła, że światło jest dobre, a ciemności należy unikać.
Mama mówiła wiele rzeczy…
Ja i Lucas to przeciwieństwa. Ja pławię się w ciemnościach jak ryba w wodzie, czuję się pewna i niezależna… wolna. On preferował światło. Bał się ciemności od małego,, dlatego mama uczyła go, by trwać w jasności. Wtedy nigdy nie będzie się bał. Twierdziła, że jasności nie można pokonać ani przyćmić. Nie wiem niestety, czego jeszcze go nauczyła.
- Nie czuję się źle, kiedy jest ciemno. Przywykłam.
- Ja też powinienem? – pyta unosząc brwi.
- Nie. Dobrze robisz, nie zmieniaj tego.
- Okay.
Ktoś puka do drzwi.
- Proszę – rzuca chłopiec z ekscytacją.
Drzwi się otwierają, a zza nich wygląda Dominic – przyjaciel Shane’a, prawa ręka. Pewnie przyszedł po Lucasa, skoro nie pojawiła się Ruth. Nie miałam pojęcia, że mój brat tak szybko opuszcza łóżko. W każdym razie cieszy się na jego widok.
- Witaj Sophia.
- Cześć – odpowiadam grzecznie.
- Lucas. Jesteś głodny? Tayrin już czeka z Ruth w jadalni.
- Już idziemy?
Nie wiem, czy jest szczęśliwy, czy nie bardzo. Ciężko stwierdzić po zmieszanej dziecięcej minie.
- Jeśli chcesz, możemy zabrać twoją siostrę.
- Ona nie może. – Spogląda na mnie wymownie. – Ma trening z panem Izaakiem.
- Odprowadzę was.
Lucas idzie przodem, kiedy Dom zamyka za nami drzwi do jego pokoju. Po chwili jednak dorównuje mi kroku i przez chwile milczy, ale dobrze wiem, że ma coś do powiedzenia. Czuję to.              - No już, wyduś to z siebie.
- Jak się tu czujesz? Jesteś… dosyć popularna na zamku.
- Oh, sądziłam, że to Dianna jest tu popularna. – Dom uśmiecha się ironicznie. – Ale czuję się dobrze. Fizycznie i psychicznie. Sądziłam, że będzie gorzej. 
- Dlaczego? Dlaczego sądziłaś, że będzie gorzej..
- Można powiedzieć, że siedzenie uwięziona w lochach nie wydało się jakimś specjalnie miłym powitaniem na zamku. Poza tym Shane zalazł mi za skórę, nie lubię, kiedy ktoś mi grozi i próbuje ograniczać. Ale jestem wdzięczna, że chociaż mojego brata odpowiednio potraktowaliście.
Dom wzdycha.
- Shane… jest skomplikowany. Nie wiedzieliśmy, z czym się mierzymy, zabierając cię tutaj. Chciał być pewny, że nie zrobisz tu żadnej masakry. Jego sposoby nie zawsze są rozsądne, ale zwykle działają na korzyść organizacji.
- Jeśli tylko chce piekło, mogę je rozpętać.
Uśmiecham się szyderczo.
- Sophia, nie rób nic, czego mogłabyś żałować.
- Żartowałam.
- Oby.
- Dopóki zapewniacie Lucasowi bezpieczeństwo, dach nad głowa i nie chodzi głodny, będę grzeczna. Ale stosunki moje z Shane’em to moja prywatna sprawa.
Brzmi to chłodniej niż planowałam, aczkolwiek nie żałuję. Nauczyłam się już, że kiedy nie postawisz zdecydowanie na swoim, ludzie potrafią wejść na głowę, kiedy nawet nie masz o tym pojęcia. Dowiadujesz się dopiero, kiedy tkwisz po kolana w bagnie. To nie moja bajka.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, sądzę, że jesteś w odpowiednim miejscu. Nadajesz się do tego… bycia silną i niezależną. Może niewiele rozmawiamy, ale wystarczająco zauważam. Jesteś silna. Nie pozwól sobą dyrygować, nawet kiedy Shane potrafi zaleźć za skórę – nie zawsze robi to celowo.
Mrużę oczy. Zatrzymujemy się przed jadalnią, gdzie czeka na mojego brata i Dominica Tayrin z Ruth i reszta jedzących.
- Dziękuję.
Posyłam mu spojrzenie pełne uznania.
- Może jednak wejdziesz? Chętnie jeszcze z tobą porozmawiam.
Towarzystwo Garraway’a jest miłe. Jest nieco wyższy ode mnie - wzrostem niewiele się różnili z Shane’em – i dobrze zbudowany. Wyrzeźbione mięśnie torsu i ramion nie zdają się ukryć pod ciemnym ubraniem. Czuję się przy nim taka… słaba? Nie, nie słaba. Pewna siebie, ponieważ doceniał moją szczerość i nie miał nic przeciwko moim przekonaniom, na pewno nie czuję się przy nim słaba. Ale wyglądam na kruchą, taka szczupła…
- Niestety muszę odmówić, ale życzę smacznego i również chętnie jeszcze z tobą pogadam. A, i doceniam wszystko, co robicie z Ruth i radą dla mnie i mojego brata oraz Tayrin.
Obracam się, aby odejść, ale zatrzymuje mnie jego głos.
- Hej, nie musisz się do mnie tak oficjalnie zwracać.
Uśmiecham się półgębkiem.
- Mam dosyć oficjalny humor, kiedy ktoś rozpoczyna rozmowę od mojego początku w tym miejscu. Ale masz rację. To dosyć sztywne. – Wyciągam dłoń do chłopaka. – Jestem Sophia.
- Dominic. – Uśmiecha się przyjacielsko. – Ah, byłbym zapomniał. Shane. Chciał, żebyś przyszła wieczorem. Chyba chce o czymś pogadać.
- Wiesz może o czym? – pytam zaciekawiona.
- Może jestem jego prawą ręką, ale nie wiem wszystkiego.
Kiwam głową.
- Jasne. Do zobaczenia, Dominic. 


Wchodząc do pracowni Izaaka czuję się bezbłędnie, przyzwyczajona do tego, co za chwilę będzie się działo. Profesor siedzi przy biurku, przegląda jakieś dokumenty. Zatrzymuję się i przyglądam się mężczyźnie, który najwidoczniej nie wyczuł mojej obecności. Coś go gryzie. Wyczulam zmysły i słyszę ciężki oddech. Dostrzegam pojedyncze siwe słowy na jego głowie, przeplatające się z brązowymi. Nawet nie wiem, ile on ma lat, jak długo zmaga się z tym, co robi każdego dnia. Do czego właściwie dąży, kiedy stara się doskonalić nasze umiejętności?
Kreśli coś na jakiejś kartce, a później rzuca ją na stos innych, porozrzucanych obok na biurku. Co to za kartki? Co na nich jest? Moja ciekawość jest obłędna.
Zanim zdążę zareagować, Izaak obraca się na fotelu i zauważa mnie. Na jego ustach pojawia się uśmiech pełen ulgi. Odwzajemniam go. Akurat on jest osobą, dla której chciałam być miła. Czuję do niego coś w rodzaju szacunku, coś jak autorytet.
- Sophia – mówi, wstając na proste nogi. – Cieszę się, że już jesteś.
- Ja również. Jak mija poranek?
- Chyba gorzej niż tobie – wspomina, przyglądając mi się uważnie.
Zauważył worki pod oczami? Nie możliwe.
- Dlaczego?
- Bo mój pomysł ci się nie spodoba.
Uniosłam brew.
- Nie prowadzimy normalnego treningu?
- Prowadzimy wstępny. Później chcę trochę poeksperymentować. Co ty na to?
- Ufam twojemu instynktowi, dopóki nie stanie się to masochistycznym posunięciem – odpowiadam grzecznie, chociaż sceptycznie podchodzę do nowych pomysłów profesora. Czasami są niezawodne, ale też trudne do zrealizowania. Do tej pory pamiętam, jak kazał mi odbijać się od ścian podczas skakania, co podobno miało pomóc mi w celności i opanowaniu. Gdy za długo nie odbiję się od ściany, upadnę i prawdopodobnie coś sobie złamię. Boleśnie kojarzę ten trening. – Oby ten skończył się lepiej, niż ostatni.
Izaak uśmiecha się przepraszająco.
- Wszystko, co robię, robię dla twojego dobra. Gdyby tak nie było, nie namawiałbym cię do pozostania w zamku – przekonywał.
Skinam głową.
Tak jak Izaak obiecał – trening rozpoczął się od biegu po lesie przez trzydzieści minut, skoki przez kamienie i leżące drzewa, aż wreszcie pompki i wskakiwanie na drzewo poprzez odbijanie się od innych, najbliżej stojących. Podczas tego zadania najbardziej boję się, że nie dam rady i w końcu upadnę, ale jakoś daję radę. Jest cholernie ciężko, ale radzę sobie. Nie mogę się poddać, to nie w moim stylu.
- W porządku – stwierdza po godzinie ćwiczeń wstępnych. Czuję moje rozgrzane mięśnie i ciężki oddech. Obawiam się, że Moon szykuje coś strasznego. – Teraz zrobimy masowe ćwiczenia.
Opieram się plecami o drzewo.
- Co?
Profesor nagle patrzy w punkt niedaleko siebie i w tym właśnie miejscu Seth pojawia się jak na zawołanie. Niewidzialność. Jasne. Cwaniaczek. Kręcę głową z rozbawieniem, kiedy on odpowiada mi promiennym uśmiechem.
- Gdzie Shane? – pyta Izaak, a mi w tym momencie mina rzednie.
Naprawdę potrzebujemy tu tego Palanta?
Nie usłyszałam, jak skradał się tutaj Seth, ale teraz, gdy panuje cisza, słyszę bieg. Szybki. Nagły, nikły wiatr porusza bardzo delikatnie moimi włosami i przestaje, kiedy Shane zatrzymuje się naprzeciwko brata, a po mojej prawej stronie, nieco oddalony.
- Słyszałem swoje imię. Dzień dobry Izaaku. – Potem uważnie spogląda na mnie. Jego wzrok wędruje po moim ciele. – Sophia.
Unoszę podbródek.
- Jakie to niesamowite ćwiczenie, skoro musimy uczestniczyć w nim wszyscy? – interesuje się młodszy z Blacków.
-  Nie ma wszystkich. Nie potrzebowałem Dominica, który cechuje się niesamowitą siłą, nie ma też Ruth, która panuje nad emocjami, ani Alice, która ma zdolności lecznicze. Ale wasza trójka jak najbardziej się nadaje, do tego, co wymyśliłem i nie pożałujecie, mam nadzieję.
Unoszę brew, lecz nie przerywam profesorowi. Czuję się nieswojo, przebywając z Shane’em i Sethem jednocześnie. Jakbym trwała pomiędzy dwiema różnymi planetami i na żadnej nie chciała zostać.
- Wyjaśnię wam to najlepiej, jak się da. I jednocześnie dlaczego akurat wy troje… Seth, ponieważ trenujemy przenoszenie twojej umiejętności na inne rzeczy lub osoby, dzisiaj spróbujesz przenieść moc niewidzialności na swojego brata, który skoro w tym momencie jeszcze trenuje bieg bezszelestny, będzie przemieszczał się w sposób i w miejsce, o którym Sophia nie może wiedzieć. Później ty – patrzy na mnie – będziesz musiała użyć zmysłów, by określić lokalizację Shane’a i przeskoczyć do niego. Masz znaleźć się co najmniej w odległości metra od niego. Seth będziesz pokazywał mi, gdzie ci dwoje dokładnie się znajdują, abym mógł to ocenić. Później Shane znowu będziesz się przemieszczał, a wtedy zadaniem Sophii jest jak najszybsze znalezienie ciebie. Rozumiecie mnie?
Seth wzdycha.
Shane przekręca kark, aż mu tam coś strzela.
- Świetnie – stwierdza starszy z braci. – Jeszcze nie bawiłem się w chowanego berka.
- Zacznijmy od tego, że praktycznie nigdy się nie bawiłeś.
- Lucas miałby ubaw – mruczę pod nosem.
- Skończyliście?
Prostuję się na nogach i odpycham od drzewa.
- Seth. – Za wypowiedzeniem tego imienia, chłopak skupia się tak dokładnie na swoim bracie, jakby tylko on tu był i Shane po krótkim czasie staje się niewidzialny. – Shane i Sophia. – Zamykam oczy i wytężam zmysł słuchu. Ignoruję dźwięk oddechu Izaaka i Setha, ponieważ w podświadomości wiem, że oni nie zmienili swojego położenia, są blisko. Szukam czegoś dalej. Usiłuję usłyszeć, poczuć coś, co pozwoli mi go znaleźć.
A potem słyszę jak krew przelewa się w żyłach, przełknięcie śliny i płytki oddech, gotowy na każdy mój ruch. Moim minusem jest to, że on mnie widzi. A ja jego nie.
Raz kozie śmierć. Wykonuję skok dokładnie tam, gdzie prowadzi mnie słuch.
Ląduję na miękkiej trawie, prostuję delikatnie ugięte nogi.
Izaak notuje moje położenie.
- Seth, dziękuję.
I nagle tuż przede mną pojawia się postura Shane’a.
Izaak się uśmiecha, ale ja… cóż, nie bardzo.  Czarnowłosy świdruje mnie protekcjonalnym, ale… intrygujący na pewien sposób spojrzeniem. Wprowadza mnie w stan niepewności. To spojrzenie wywołuje szum w mojej głowie, miliony myśli.
- Niezła jesteś. – Ten pojawiający się uśmiech jest prawie demoniczny, więc dlaczego mnie on podnosi tętno? A co jest najgorsze? On to słyszy. Nie tylko ja w tym towarzystwie mam nadnaturalne zmysły. – Sądziłem, że będzie gorzej. Podoba mi się to zadanie.
- A mi nie. Możemy zrezygnować? – pytam Izaaka, a on w odpowiedzi kręci głową wielce rozbawiony naszym zachowaniem.
- Jeszcze trzy razy teraz to powtórzycie, a potem wracamy do swoich obowiązków. Powtórka, kiedy się ściemni, teraz, kiedy jest jasno, to wydaje się zbyt łatwe. Macie być najlepsi, niezastąpieni i nikt nie może być od was lepszy. Widzę w waszej trójce potencjał i wykorzystam go jak najlepiej.
Najlepsi, niezastąpieni…  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonany przez Mrs Black dla Wioski Szablonów | Credit: X