11.02.2019

20. Nieodpowiedzialni



Płytki wdech
Wydech
Jeden
Drugi
Trzeci
Nasłuchuję, jak dzień za dniem Dominic – czasami też Shane, czasami Seth – torturują Zmiennokształtnego dla nowych informacji, chociaż za każdym kolejnym razem otrzymują ich coraz mniej. Każda kolejna nic nie zmienia w naszej sytuacji. Tylko ją pogarsza. Odkąd udzielam się na naradach (kilka dni temu Black zadecydował, że również powinnam mieć swój głos w tym całym chaosie) wiem nieco więcej, aczkolwiek praktycznie się podczas nich nie odzywam. Niewiele wiem, niewiele więc mam do powiedzenia. Sytuacja w mieście i okolicznych oddziałach się pogarsza z czasem. Rayis coś planuje, ale nikt nie wie o czym w ogóle mowa.
Błądzimy jak dzieci we mgle. Chcemy wiedzieć wszystko, radzić sobie ze wszystkim, a tak naprawdę mamy puste ręce i nie możemy nic zrobić. Moja „demoniczna” strona również póki co milczy. Nie mam już omamów, oprócz koszmarów w nocy i wrażenia, że jestem wciąż okłamywana. Wszystko zdaje się układać, poza tą cholerną monotonną codziennością. Każdego dnia ćwiczę, czasami nawet uczęszczam na treningi do Doma, jeśli mam ochotę widzieć tyle facetów na raz w jednym pomieszczeniu, przynajmniej zwykle towarzyszy mi Veronica. To ułatwia sprawę. Shane powiedział, że musimy być gotowi i technicznie, to nie rzuca nigdy słów na wiatr. Praktycznie, nie zawsze wiatr zawieje tak mocno, jakby tego chciał. Stąpamy po kruchym lodzie, a każdy dzień spycha nas na kraniec wysokiego klifu.
Dom coś krzyczy. Słyszę każde słowo i momentalnie biegnie po mnie lodowaty dreszcz. Wolałabym tego nie słuchać. Ani dźwięku łamanych kości. Zadziwia mnie zdolność do regeneracji u zmiennokształtnych. Crayne szybko się regeneruje, chociaż ani Alice, ani Ruth nie schodzą nigdy do lochów. Nie pomagają mu, tak jak reszcie. Jednak nawet to nie wycisza mojego sumienia. Krzyczy głośno i pragnie mną zawładnąć. Czuję, że z każdym kolejnym wrzaskiem, czy bezsensownym zgrzytem kości powinnam to przerwać, a jednak wciąż siedzę na zimnej, brudnej podłodze i podsuwam kolana pod brodę. W pewnym sensie mam nadzieję, że nauczę się nic nie czuć. Wcale nie czuć. Tego poczucia winy, z którym zasypiam i budzę się każdego dnia. Strachu, że w końcu komuś podwinie się noga i wszyscy będziemy tego żałować. Bezsilności, bo nie dość, że nie radzę sobie sama ze sobą, to nie wiem jak pomóc im w utrzymaniu stabilizacji. Czasami mam wrażenie, że moje pojawienie się zniszczyło ich spokój, bezpieczną przystań jaką był dla nich pałac otoczony kilometrami pięknego lasu.
W końcu to ja jestem poszukiwana, nie oni. To ja obudziłam więcej, niż jedną umiejętność i to czyni mnie inną. To ja mogła zostać dotknięta przez demona i nie mam pojęcia, co właściwie dzieje się z moją duszą.
Wzdrygam się, gdy Veronica przechodzi obok mnie, choć na jej twarzy widnieje współczujący uśmiech. Idzie prosto do celi, zrobić to, co zwykle od paru dni. Podchodzi do Crayne’a i po wszystkim najzwyczajniej w świecie zaczyna śpiewać. Nuci przepiękną melodię. Opieram tył głowy o ścianę, skupiając się na głosie dziewczyny. Głębiej oddycham, chyba spokojniej, odkąd ucichły krzyki. Więzień zasypia po kilku minutach. Vera podnosi się na proste nogi i wychodzi pierwsza, a za nią Garraway zamyka celę na klucz.
Odruchowo odwracam wzrok, chociaż wiem, że i tak do mnie przyjdzie. Ona, bo Dominic już chyba się poddał i wie, że prośby, abym tu nie przychodziła i nie słuchała tego spłyną po mnie jak woda. Chyba mam wrażenie, że muszę tu być. Słyszeć to cierpienie, złość i nienawiść. Chcę to czuć. Chcę, bo po części czuję się winna temu wszystkiemu i chociaż nie jest to łatwe, nigdy nie będzie, to jakiś sposób na odpokutowanie tego wszystkiego.
Vera kuca przy mnie i dotyka dłonią mojego ramienia. Unoszę głowę, spotykam ten sam współczujący, zmartwiony wzrok co zwykle i już mnie nie rusza to wszystko. Dominic obserwuje nas przez chwilę, ale zaraz sobie odpuszcza i odchodzi. Odkąd Shane rozkazał częściej robić zwiady i podwoić ochronę, Dom ma więcej obowiązków niż wcześniej.
- Odpuścisz sobie kiedyś słuchanie tego? – odzywa się Vera. – Nawet ja tego nie wytrzymuję i przychodzę dopiero, gdy tortury się skończą. – Wzruszam ramionami. Nie potrafię podać racjonalnego powodu. – Sophia, musisz przestać się za wszystko obwiniać, bo w końcu cię to zniszczy.
- Nie potrafię.
- Nie potrafisz, czy nie chcesz? – pyta, jakby właściwie znała odpowiedź. Nie odpowiadam, więc siada obok mnie i wzdycha cicho. – Przechodziłam przez to. Może nie w takim stopniu, co ty, ale też czułam się winna przez ogrom rzeczy. Zżerało mnie to od środka, aż w końcu sobie odpuściłam.
- Przestałaś się czuć winna?
Veronica kręci głową.
- Przestałam się tym przejmować, myśleć… Poczucie winy nigdy nie znika, ale wzmaga się, gdy o tym myślisz. A te krzyki i tortury to nie twoja wina, tylko tego, który kazał mu cię śledzić. Z resztą Crayne wiedział, na co się pisze. Nie można podejść do uzdolnionych i zostać niezauważonym.
To stwierdzenie akurat mnie nie dziwi.
- Myślisz, że Shane w końcu go uwolni? – zastanawiam się, zerkając w kierunku śpiącego chłopaka.
- Nie sądzę. Chyba, że stanie po naszej stronie, ale to też raczej niemożliwe… Jest uparty, żeby kogoś ratować, jak my wszyscy, ale nie mamy wyboru. Shane go nie ma. Gdyby Crayne wrócił do miasta, Ty zginęłabyś pierwsza, a my wszyscy zaraz za tobą, bo już wiedzieliby gdzie szukać. Kiedy zostanie tutaj i w najlepszym wypadku umrze w tej celi, straty będą mniejsze; jemu chodzi o jedną osobę, nam o dziesiątki.
Uświadamiam sobie, w jakiej sytuacji codziennie znajduje się Black i szczerze mu współczuję. To głównie do niego należą wszystkie decyzje. To na niego spada decyzja nawet o czyjejś śmierci i później on z tym kładzie się do łóżka. Współczuję mu, ponieważ nie wiem, jak ja dałabym sobie z tym radę. Jak bardzo wypruty z emocji może być gdzieś tam w środku. Jak bardzo żałuje niektórych słów? Decyzji? Chyba nigdy się nie dowiem. Chyba nie wiem, czy chcę.
- Ta osoba musi być dla niego ważna, skoro tak wiele znosi, by ją uratować.
- Jego narzeczona. – Veronica wypowiada te słowa z jakimś sentymentem, może żalem i bezradnością. Mam wrażenie, że jej też nie podoba się ta cała sytuacja. – Dla miłości można poświęcić nawet życie. Dla rodziny. W końcu każdy ma jakiś powód do życia. Po co żyć, jeśli nie dla miłości?
Wzruszam ramionami. Nie wiem, co o tym myśleć.
- Szkoda – rzucam bezmyślnie. – Tej jego narzeczonej. I jego. Pewnie już nigdy się nie zobaczą… Nawet jeśli jakimś cudem wróci do domu, Gwardia zabije go za każdą udzieloną informację.
- Tak, ale jesteśmy bezsilni, Sophia. My albo on.
- Czego się nie robi dla przetrwania… - mówię.
Veronica uśmiecha się blado, po czym wstaje i patrzy na mnie z góry.
- Chodź, musisz coś zjeść. Wyglądasz jak kościotrup, a faceci wolą patrzeć na coś więcej, niż wystające kości. – Mruga do mnie porozumiewawczo i podaje mi dłoń, którą chcąc nie chcąc, chwytam i podnoszę się na proste nogi. Czuję ból, gdy zmieniam pozycję. Długo siedziałam na tej zimnej podłodze i nie jest to zbytnio korzystne, ale mało mnie to obchodzi. Zerkam jeszcze raz na zamkniętą celę i śpiącego w niej zmiennokształtnego. Kiedyś i ja leżałam w niej, tak jak on, tyle, że nie zakrwawiona i nie połamana. – Przestań. Nie jesteś Ruth, nie musisz wnikać do jego umysłu, żeby mu pomóc. I tak nie możesz…
Odwracam wzrok i kiwam głową. Odchodzimy spod celi.
Spacerując głównym holem razem z czarnowłosą zauważamy idącego w naszą stronę Setha. Wygląda, jakby zobaczył ducha. Nic dziwnego, w tym zamku od kilku tygodni wszyscy mają takie miny. Dni stają się takie same, choć każdy kolejny jest cięższy do zniesienia od poprzedniego. Musimy sobie radzić. Vera spogląda na mnie zaciekawiona i zmartwiona zarazem. Przez otwarte drzwi wejściowe zauważam zbierających się strażników przy głównej bramie i marszczę brwi.
Seth zatrzymuje się przy nas ze swoją nieodłączną sztywną postawą. Nie lubię jej, ale przywykłam. Strasznie się zmienił, odkąd pojawiły się kolejne problemy i moja demoniczna przypadłość. Obok przechodzi kucharka i dyga przy nas, jak przy kimś zbyt wysoko postawionym, po czym idzie dalej. Dzisiaj dostawcy donoszą jedzenie, wszyscy mają zajęcie.
- Jak się dziś czujecie?
- My w porządku – odpowiada za nas obie czarnowłosa. – Ale ty nie wyglądasz najlepiej.
Seth obdarowuje nas zmęczonym spojrzeniem. Tak mi go szkoda, nigdy nie chciał brnąć w to wszystko, chciał pozostać na uboczu, a teraz wszystko spadło na głowę Rady – do niej też zaczął należeć, ze względu na wyjątkowe okoliczności. Jednak Shane ma najwięcej na głowie, praktycznie nie zauważamy go na dworze zamkowym, jada we własnym gabinecie. O ile wiem, co jakiś czas odwiedza go Vitarei. Ta żmija wszędzie wciśnie kły z jadem.
- Ktoś się zbliża? Straż się zbiera przy głównej bramie.
Veronica zerka w tamtą stronę. Równie zdziwiona.
Równie niedoinformowana.
- Ostatni członek Rady Uzdolnionych, moje piękne panie. – Rozchmurza się Black, zwieszając wzrok na otwierającej się właśnie bramie. Pojawia się w niej starszy mężczyzna, około czterdziestki na moje oko. Jego jasne blond włosy lśnią w słońcu przeplatane siwymi gdzieniegdzie. Nieznajomy rozgląda się po dworze, czekając zapewne na powitanie godne członka rady. – Będę zaszczycony, jeśli będziecie mi towarzyszyć.
Uśmiecham się lekko, po czym spoglądamy na siebie z V i podążamy za Sethem po obu jego stronach, by wyglądać jakoś – przyzwoicie, przy bracie władcy tego miejsca. Zatrzymujemy się równocześnie, gdy blondyn schodzi z konia, a uzdolniony stajenny zabiera ze sobą zwierzę. Ono za nim po prostu idzie, jak zahipnotyzowane, nawet go nie prowadzi. Nigdy nie przestaną mnie zadziwiać ludzie z naszymi umiejętnościami oraz ich różnorodność.
- Derek Montez. Witamy w dawnym domu, na naszym skromnym zamku.
Blondyn wykrzywia wargi, obejmując wzrokiem całą majestatyczność chronionego przed ludźmi zamku i wzdycha cicho. Nie wygląda, jakby był zadowolony z powrotu na dawne ziemie. Domyślam się, jest to jego obowiązek – powrót tutaj, został wezwany przez jednego z braci, lub stało się coś złego.
- Skromny to on nigdy nie był, za to pełen grzechów i niezrozumianych istot, które bez przerwy po nim biegają, mącąc jego odwieczny spokój. – Montez ma niski, opanowany głos i pojedyncze zmarszczki na twarzy. Ma wiele na głowie, wcale mnie one nie dziwią. Zwłaszcza zważając na wiek.
Seth się śmieje.
- Przykro mi, że musiałeś wrócić. Jak mają się żona i córka?
- W porządku. Dziękuję , że pytasz. – Tutaj uwaga Dereka skupia się na nas. Na Veronice i mnie, a raczej głównie na mnie. Przebywam na zamku już długi czas, a jednak nigdy nie spotkaliśmy się z Derekiem. Musi być mną zaciekawiony. Potępioną uzdolnioną, która jest odwieczną zagadką. – Towarzyszą ci piękne kobiety, Black. Zawsze powtarzałem, że masz to coś.
Czarnowłosy uśmiecha się dumnie, jednak wyczuwam jego zmieszanie emocjonalne.
- Dawno nas odwiedzałeś. Możesz nie poznawać Veroniki Black, to moja kuzynka i zachowała nazwisko panieńskie matki ze względu na bezpieczeństwo. Rzadko do tej pory bywała na zamku, jest teraz jego nieodłączną częścią. Natomiast Sophia mieszka z nami od jakiegoś czasu, jest córką Elizabeth Varray.
Tyle wystarczyło, by Montez uzmysłowił sobie, kim właściwie jestem.
- Poszukiwana na całym świecie, potępiona, uzdolniona piękność na naszym zamku. – Jego wypowiedź wprowadza mnie w zakłopotanie, jednak nie daję tego po sobie poznać. Unoszą delikatnie podbródek, milcząc jak zaklęta. Chyba nie mam ochoty na rozmowę z nim. – Słyszałem o tobie. Każdy wie o tym, że gwardia pragnie twojej głowy na tacy, reszty dowiedziałem się z listów Izaaka. Jesteś cenna.
I zagrożona.
Przez całe swoje pieprzone życie.
- Mój brat zwołuje zebranie rady – wtrąca Seth gwałtownie. – Wszyscy jesteśmy proszeni.
- Oczywiście. Chętnie spotkam się z Shane’em. Mamy dużo do omówienia.
Z tymi słowami Montez całą naszą trójkę i w ciszy udaje się do zamku. Wypuszczam z siebie powietrze, jakby tkwiło we mnie odkąd tylko wyszliśmy poza zamek. Chociaż na otwartej przestrzeni jest go więcej, mnie go bardzo brakowało.
Seth spogląda na mnie z lekka zmartwiony. Muszę wyglądać na przerażoną.
- Jeśli nie chcesz, nie musisz iść. Powinnaś, ale to wciąż twoja decyzja.
- Wszystko, co powiedział Derek jest prawdą Seth, po prostu nie lubię sobie o tym przypominać. I nie lubię też wyobrażać sobie swojej głowy daleko od ciała.
Chłopak uśmiecha się ironicznie.
- Przełknij to.


Wchodzę do gabinetu Blacka bez pukania. Nie robię tego pierwszy raz, powinien to znieść. Poza tym nie było mnie tu od miesiąca. Odkąd dostałam zakaz ratowania swoich przyjaciół i wychylania się za mury zamku, zamknęłam się również w sobie. Psychicznie walczę z własnymi demonami, staram się przetrawić każdą nową informację i duszę w sobie wszystko, co może mnie zniszczyć. Shane nie zachowuje się lepiej. Zamyka się w swoim gabinecie, myśli, wychodzi tylko na narady i kieruje zamkiem oraz radą z pomocą brata. Jest zagubiony i zmęczony, gdy codziennie budzimy się z przekonaniem, że nie bliżej, ale dalej jesteśmy od potrzebnych odpowiedzi.
Gdy zamykam za sobą drzwi, szatyn wychodzi z łazienki, która – tak jak w mojej komnacie – znajduje się zaraz za łukiem ściennym, nie dzielą jej żadne drzwi. Można tam bez skrupułów wejść i zastać kogoś podczas kąpieli. Shane ma na sobie jedynie ciemne spodnie i rozczochrane, mokre włosy. od razu mnie zauważa i mruży oczy niczym kot. Nie widziałam go od kilku dni. Rzadko uczęszczam na spotkaniach Rady i wolę wiedzieć jak najmniej, a Black, jak wspominałam, teraz się nie wychyla.
Jednak ten widok wywołuje we mnie dziwne odczucia. Trudno oderwać wzrok od jego umięśnionego torsu i spojrzenia zagubionego dziecka, które nie ma pojęcia, czego chce i nie rozumie, czego ja chcę. Przełykam ślinę i obserwuję, jak dwudziestolatek podchodzi do barku. Chwyta za szklankę i nalewa sobie do niej alkoholu, mocnego, jak przypuszczam. Wizę jak jego plecy uginają się pod ciężarem zmęczenia. Jak przechyla szklankę i duszkiem wypija całą zawartość szkła, po czym bez zastanowienia sobie dolewa. Wiem, że znów to oczyści tak, jak chce oczyścić swój umysł. Jak wszyscy chcemy. Podbiegam do niego i zabieram szklankę, zanim trunek przepłynie przez gardło chłopaka. Władza i obowiązek podejmowania decyzji pozostawiają na jego ciele, a także duszy nieodwracalny ślad.
Nie sądziłam, że kiedyś o tym pomyślę, ale martwię się o tego Palanta. I współczuję mu. Na samym końcu, gdy to wszystko się skończy i wszyscy będziemy mogli bezpiecznie zasnąć, to on będzie odpowiedzialny za wszystkie popełnione grzechy.
Jasne niebieskie oczy studiują mnie od stóp do głów. Nie potrafię nic z nich wyczytać, oprócz zmęczenia. I nie wiem, kto w tym pokoju bardziej udaje, że sobie radzi. Rzeczywistość jeszcze nigdy nie była tak brutalna nie tylko dla nas, ale dla wszystkich w tym pieprzonym zamku. Shane kiedyś mi pomagał, a teraz ja nie mam pojęcia, jak pomóc jemu. On tylko milczy, po czym odbiera swoją własność i bierze niewielki łyk. Przynajmniej nie wypił tego na raz. To już coś.
Odsuwa się ode mnie i podchodzi do okna. Niejednokrotnie widziałam jak opiera się dłońmi o parapet wewnątrz pokoju i walczy z własnymi demonami. Problemami. Pragnieniami. Przeczesuję włosy dłonią, bo milczeniem mu nie pomagam, a nie wiem, co miałabym właściwie powiedzieć. Że jest kłamcą, bo miesiąc temu twierdził, że nie przepada za Dianą, a teraz ona odwiedza go prywatnie co kilka dni i jeszcze bezczelnie się tym chwali? Że obiecał pomoc, a teraz nie potrafi poradzić sobie sam ze sobą? Że praktycznie większość obowiązków zrzucił na młodszego brata, który nigdy nie chciał brać w tym udziału?
Nie potrafię.
Nie powinnam mu dokładać.
Nawet nie wiem, po co tu przyszłam. Chyba po prostu brakowało mi tego widoku.
- Nie powinnaś tu przychodzić, Varray – cedzi przez zęby po dłuższej chwili. – Nie powinnaś mnie takiego oglądać.
- Dlatego mnie unikasz? Żebym cię „takiego” nie widziała? To śmieszne.
Szatyn patrzy w gwiazdy, chyba nie ma zamiaru się odwracać, a ja mam wrażenie, że rozmawiam z jego nagimi plecami.
- Unikam całego zamku, jakbyś nie zauważyła.
- Przyszłam, bo chcę ci pomóc, idioto.
W tym momencie Shane budzi swoje umiejętności i z szybkością, jakiej jeszcze nie widziałam chwyta mnie i przytwierdza do ściany. Uderzam o nią plecami i jestem pewna, że to usłyszało całe aktualne piętro, ale nie czuję bólu. Nie wiem, czy tacy jak my kiedykolwiek go poczują. Nie jesteśmy normalni. Pod żadnym pieprzonym względem.
Ból spowija spojrzenie, jakim obdaruje mnie zbyt blisko mojej twarzy Black.
- Nie możesz mi pomóc, więc wyświadcz nam obojgu przysługę i wyjdź.
Marszczę brwi, po czym oddychając przez uchylone usta kręcę głową. Zaciskam wargi w cienką linię, gdy zauważam, że czarnowłosy skupia na nich swoją rozchwianą uwagę.
- Dobrze, że Diana pomaga ci – kładę mocny nacisk na te słowa – co kilka dni. Myślałeś, że nie wiem? Chwali się w całym zamku, ze znowu wbiła się w pościel starszego Blacka. Żal mi cię, Shane.
Pochyla się nade mną. Szepcze mi do ucha tak, że czuję jego gorący oddech na swojej szyi. Cholera, tego nie było w planie. Muszą stąd wyjść. Oboje mamy wystarczająco dużo problemów.
- Zazdrosna?
Kładę dłoń na jego klatce piersiowej i odsuwam go od siebie, ale on chyba nie ma na to ochoty. Czuję od niego alkohol i coś, co kryje się tylko w jego oczach.
- Zmartwiona – prostuję cicho.
Shane krzywi się, słysząc te słowa.
- Chciałem tego uniknąć – odpowiada gorzko. – Chciałem uniknąć wielu rzeczy. Takich jak problemy związane z przypływającymi do nas zmiennokształtnymi. Takich jak to, że Montez zaczął się tobą interesować, chociaż nie sposób tego nie robić. Prawie wszyscy w tym pieprzonym zamku się tobą interesują i wiesz co, zaczyna mnie to cholernie irytować.
Czarnowłosy podchodzi do biurka i zrzuca z niego wszystkie papiery, pod wpływem złości jak przypuszczam. Nie rozumiem jego zachowania.
- Dlatego sprowadzasz sobie Dianę? Żeby się uspokoić?
Black opróżnia szklankę do końca i rzuca nią w ścianę, a ta rozbija się na milion małych kawałeczków, tak jak wszystko, w co kiedyś wierzyliśmy. Tak, jak cały nasz spokój i nasze nadzieje na lepsze jutro. Ten dźwięk tkwi w mojej głowie.
- Chciałem o tobie nie myśleć – wyznaje po chwili, obrócony plecami do mnie. – Codziennie pakujesz się w kłopoty, masz masochistyczne myśli, a ja nie mam tyle siły, czasu i cierpliwości, żeby codziennie wybijać ci je z głowy i martwić się o ciebie. Bo ja nie martwię się o ludzi, Sophia. Nie mam na to pieprzonego czasu, a ty rujnujesz wszystko w co kiedyś wierzyłem.
- Odciąłeś się, bo jestem dla ciebie problemem? – rzucam tak jadowicie, jak tylko potrafię.
- Nie jestem w stanie cię kontrolować. Nikt nie jest w stanie i nigdy, nigdzie nie będziesz bezpieczna.
- Pozwól, że sama będę o sobie decydować. Nie będziesz mi mówił, co mam robić i kiedy jestem bezpieczna!
Shane się śmieje.
- Widzisz? O tym mówiłem.
- Wszystko utrudniasz.
Znów to robi. Podbiega do mnie, a ponieważ wciąż stoję przy ścianie, nie sprawia mu problemu rozłożenie rąk po obu moich stronach i odcięcie mi drogi ucieczki. Jego oddech przesiąknięty jest alkoholem, oczy jednak przenikają na wskroś moje spojrzenie. z jednej strony tak mi go szkoda i pragnę tylko mu pomóc, ale z drugiej mam ochotę go co najmniej pobić.
- Sophia, gdybyś wiedziała ile rzeczy ty mi utrudniasz.
Jego bliskość budzi we mnie dawno uśpione demony, przez które nie mogłam oddychać i zasypiać. Moje tętno przyspiesza i nagle się zatrzymuje, tak jak moje serce, gdy szatyn niespodziewanie i zachłannie wpija się w moje usta. Potem ponownie zaczyna bić w zawrotnym tempie, a ja mam wrażenie, że Shane budzi uśpioną część  mnie, która nie pozwalała sobie czuć. Jego usta są miękkie i spragnione. Nie wiem, czy robi to dlatego, że jest wstawiony, czy dlatego, że Diana go dziś nie odwiedziła, a ja kompletnie nie mam ochoty być jej zastępczynią ani tym bardziej jego zabawką, ale czuję, że tego pragnęłam od długiego czasu. Pragnęłam. To dobre słowo.
Rozchylam usta, Shane dyszy łapiąc powietrze i jedną z rąk chwyta mnie w talii, przyciąga tak blisko siebie, że bardziej się chyba nie da i zanim ponownie złączy nasze usta dostrzegam jakąś euforię w jego oczach. Wplątuję dłonie w jego wilgotne włosy, podczas gdy jego ciało jest niemalże gorące. I zatracam się w jego zdecydowanych, stanowczych ruchach. Mam wrażenie, że chce ze mnie wyssać utraconą chęć do życia i chyba właśnie to robi.
Cholera, chyba jeszcze nikt mnie tak nie całował. Niech to się nie kończy.
Shane chwyta moje uda, a ja owijam się wokół jego ciała i nie odrywając ode mnie ust, błyskawicznie przenosi mnie na swoje łóżko. Wygodne, nie da się zaprzeczyć. Cholera, pragnę go. To nie jest dobre. To cholernie nieodpowiedzialne i nie powinnam tu w ogóle przychodzić. Chłopak łapczywie chwyta powietrze, przenosi się na moją szyję, a ja modlę się, by to się nigdy nie skończyło. Moje zmysły szaleją, jakby nie należały do mnie. Jęczę cicho, gdy Shane wraca do moich ust, jak wygłodniały drapieżnik, którego to zaspokaja.
Przewracam go na plecy i czuję jego dłonie pod moją koszulką. Są ciepłe, a jego dotyk uzależniający, żaden nie był przeze mnie tak pożądany jak jego, ale nie mogę tego ciągnąć.
Nie mogę być tak nieodpowiedzialna. Shane też. Poza tym jest pijany, a ja nie mogę poczuć do niego czegoś, od czego się później nie uwolnię, a on tego nawet nie zapamięta. O ile już nie jest za późno.
Odrywam się od niego i najzwyczajniej w świecie uciekam, a on mnie nie goni.
Wybiegam z zamku tak szybko, jak tylko potrafię i skaczę na pierwsze lepsze drzewo. Lądując na nim, opadam na grubszą gałęź i oddycham tak głęboko, jak jeszcze nigdy. Mam wrażenie, jakbym się czegoś naćpała i pragnęła tylko więcej.
A ja nie chcę się uzależniać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonany przez Mrs Black dla Wioski Szablonów | Credit: X