7.02.2018

09. Światło w mroku


Czuję to.
Całym ciałem odczuwam, jak powoli, stopniowo opuszczam miejsce, w którym byłam bezpieczna. Miejsce, które przynajmniej stwarzało pozory bezpieczeństwa, odcięte od rzeczywistości, jaką znałam. Swoją drogą, nigdy bym nie pomyślała, że gdzieś w tych ogromnych lasach mieści się zamek. Tak. czuję to… energia z niego wypływa ze mnie falami. Wydaje mi się, że w pewnym sensie wszyscy to czujemy. Dla mnie to tylko miejsce, w którym mogę mieszkać, ale dla nich… dla nich to dom. Gdzieś w głębi siebie mam nadzieję, że tam wrócimy. Że wrócę do brata, nie zostawię go raz jeszcze tak, jak kiedyś. Nie popełnię znowu tego błędu.
Wiem to. Zrobię wszystko, by do niego wrócić.
Z myśli wyrywa mnie głos Setha, ale nie rozumiem, co mówi. Czuję się, jak wybudzona z jakiegoś taniego filmu, przez który przeoczyłam fakt, iż zrobiło się ciemno. Bracia Black schodzą z koni, a zaraz za nimi cała reszta. Włącznie ze mną. Przywiązuję konia do drzewa, po czym podchodzę do Setha. Wydaje się tak samo zagubiony, jak ja. Może nawet bardziej.
- Musimy odpocząć – oznajmia spokojnie, spoglądając na mnie po chwili. – Zmęczona?
Wzruszam ramionami.
- Nie martw się, Sophia. – Unoszę brew. – Wrócisz do brata. Wszyscy wrócimy do domu.
- Wiem o tym.
- To dlaczego jesteś taka… nieswoja? Coś się martwi? Oprócz tego, że pokłóciłaś się z Shane’em.
Krzywię się, zaś on uśmiecha.
- Skąd o tym wiesz?
Rozglądam się wokół. Shane i Dominic o czymś rozmawiają, Veronica zaś opiekuje się końmi, karmi je i uśmiecha. To chyba najbardziej optymistyczna twarz wśród nas. Obejmuję ramiona dłońmi.
- Napięta atmosfera pomiędzy wami jest prawie namacalna.
Kręcę głową.
- Tylko nie mów mi, że to dobry facet i nie ważne co mi powiedział, to chciał dobrze, bo nie chciał. Od początku słucham, jaki to Shane nie jest i mam tego dość.
- Nie martw się. Ja osobiście uważam go za kretyna i egoistę.
- Nigdy w to nie uwierzę, to twój brat. Zawsze nim będzie.
- Dobra, wygrałaś – przyznaje z udawanym bólem serca, budzi mój uśmiech. – Chciałem cię tylko pocieszyć, ale twardy z ciebie okaz złości. – Zerka na mnie z iskrą w oczach. – Jest coś, czego się boisz, Varray? Nie jesteś już taka pewna siebie, odkąd wyjechaliśmy.
- Jestem, tylko doskonale to maskuję.
Seth wyciąga z torby butelkę z wodą i podaje mi ją. Wiem, że mi nie wierzy. Czuję to w każdym nerwie swojego ciała i nie wygram z tym. Nie uwierzy mi, dopóki nie powiem mu prawdy. Być może właśnie on zwykle na nią zasługuje. Przynajmniej nigdy nie naciska, przeważnie chce pomóc.
Może powinnam mu zaufać.
Może…
- Nie uciekłam stamtąd tylko dlatego, że musiałam odszukać rodzinę. Na tydzień przed tym, jak odeszłam, wiele spraw się pozmieniało. I nie czuję się z tym najlepiej. Zgodziłam się wam towarzyszyć, bo potrzebujecie kogoś, kto zna miasto, ale… - Wzdycham. – Tam nic nie będzie łatwe. Nie tylko dla mnie. To zupełnie inny świat, niż las i zamek. To tak, jakbyś wierzył w wróżki, a ujrzał ohydnego, ogromnego komara zamiast nich.
- Wybacz, Varray, ale twoje porównania są dosyć niekorzystne w tłumaczeniu. Do faceta trzeba mówić prosto z mostu, zapamiętaj to.
Śmieję się cicho. Seth odgania niezręczność jednym uśmiechem, czy tekstem.
On i Shane… to dwa inne światy.
- Zrozumiesz mnie, Black – zapewniam, bo po prostu to wiem. Jego uśmiech jednak blednie po tych słowach. Co zobaczył w moich oczach, co starałam się ukryć? – Kiedy będziemy na miejscu, zrozumiesz.
- Jaką przeszłość tam zostawiłaś, kiedy uciekłaś?
W głowie widzę barierę, która nas rozdziela. Moje słowa i jego słuch. On nie może wiedzieć. Żywię jedynie nadzieję, że wszystko, co tam zostawiłam, chociaż trochę się zmieniło, bądź zniknęło. Tam została dziewczyna, która ufała ludziom. Troszczyła się o nich, jak o rodzinę. Tamta dziewczyna wybudowała wokół siebie mur, którego nawet Seth nigdy nie zburzy.
- Bądź cierpliwy.
Chyba dociera do niego, że już nic więcej mu nie powiem, więc odchodzi w ciemność i pomaga Veronice zbierać drewno, które Dominic później znosi na jedno miejsce. Shane odpala ognisko i przez ten cały czas zauważam tylko jednorazowe spojrzenia w moją stronę, ale to tyle. Zdaje się, że tak jak ja, nie ma ochoty rozmawiać. To dobrze. To bardzo dobrze, ponieważ nie mam sił znowu się z nim kłócić, a wygląda na to, że tylko tyle potrafimy.
Grzeje mnie ciepło bijące od ognia. Obserwuję, jak wszyscy powoli kładą się spać na zimnej ziemi. Zanim jednak zasnęli, Dom przyniósł mi moją pelerynę. Zostawiłam ją na koniu, teraz jest kolejnym źródłem ciepła, chociaż nie jest to zimna noc.
Biegną po mnie dreszcze, kiedy przypominam sobie, co spotkam w mieście. Wszystko, o czym tyle czasu usiłowałam zapomnieć, nagle powróci. I wiem, że uderzy mocniej, niż cokolwiek mogłoby.
Dam radę…


Kilkanaście godzin później…


- Musimy tu zostawić konie, jeśli chcemy przekroczyć bramy bez kłopotów – mówię, schodząc ze zwierzęcia i patrzę na pozostałych. Wyglądają, jakbym właśnie opowiedziała im głupi żart. – Ej, nie żartuję. Zostawcie konie, weźcie wszystko, co jest wam potrzebne, ale bez nadmiaru. Gwardia czuwa nad wszystkim, nie dadzą się łatwo zwieść.
Vera zeskakuje z konia.
- Ale tobie się udało.
- Wtedy nie było takich surowych zasad.
Pozostała trójka również postanawia mnie posłuchać. Jesteśmy prawie na końcu lasu, bardzo dobrze widzę mury miasta i dwóch strażników za mostem. Przez tę stronę lasu i muru przepływa szeroka rzeka, która jest niezłym utrudnieniem, ale to Shane wybierał trasę, nie ja. Więc teraz będzie musiał się trochę namęczyć, żebyśmy przeszli.
- Skąd wiesz, jakie teraz są zasady? – pyta Shane, zbierając swoje rzeczy z konia. Odezwał się do mnie po raz pierwszy odkąd wyruszyliśmy.
Wow, brawo za odwagę.
- Po każdym napadzie na wioski było coraz więcej utrudnień dla gwardii, ludzie się buntowali, a uzdolnionych przybywało i przybywało. Jednak szybko sobie z nimi radzili, w odpowiedni sposób. – Nie chcę mówić, że skracali ich o głowy. Muszę ująć to w lepsze słowa. – Rayis musiał sobie radzić na swój własny sposób, a więc aby zasiać spokój, musiał zaostrzyć zasady, za każdym razem. Ludzie nie chcą więcej zakazów i najazdów, więc trzymają się tego, co jest. A teraz. – Zerkam na strażników przy moście. Nie widzą nas jeszcze, chwała Bogu. – Musimy przejść przez bramę.
Seth obserwuje strażników.
- Więc chodźmy – mówi nagle i idzie, ale kładę dłoń na jego barku zanim mnie minie.
- Nigdzie nie pójdziesz.
- W takim razie, jak chcesz przejść, księżniczko?
Nie muszę patrzeć, żeby wiedzieć, kto mówi. Tylko jedna osoba nazywa mnie „księżniczką” tym cholernie wkurzającym głosem. Shane opiera się o sąsiednie drzewo, jakby czekał na cud, którego mu nie dam.
- To skomplikowane. Potrzebujemy naszych umiejętności, ale nie wiem, czy nie potrafią ich już wykrywać. Rayis naprawdę ma obsesję na tym punkcie – wyjaśniam powoli.
- Nie mogę ich po prostu stłuc? – odzywa się Dominic z dumnym uśmiechem. – To wystarczająco łatwe i sprawi, że przejdziemy.
- Nie rozumiecie. Ochrona jest praktycznie w każdej części miasta. Najważniejsze jest, żeby przejść przez most, reszta nie zwraca uwagi na to, jak jesteście ubrani, albo w jakiej grupie idziecie. Ci tutaj, są odpowiedzialni za to, kto jest w mieście i jeśli straż przy bramie nas wpuści, resztą nie musimy się martwić. Pozostali pilnują tylko spokoju. – Wzdycham cicho. – Problem tkwi w tym, że oni nas nie wpuszczą.
- A ty jak weszłaś, kiedy uciekłaś z domu?
- Dlaczego nas nie wpuszczą?
Dużo pytań, mało czasu.
- Jeśli mieszkacie w jednym z miast, albo w którejś z wiosek, czy w miasteczku, oni o tym wiedzą. Istnieje taka księga. Spis wszystkich żyjących i mających prawo wejść do miasta. Muszą mieć was na liście. Czy któreś z was urodziło się tutaj, mieszkało gdzieś w miejscu, o którym wspomniałam?
Zapada cisza.
- Zamku nigdy nikt nie odnalazł. Od wieków jest chroniony i w jakiś dziwny sposób niewidoczny dla nieznajomych – mówi Seth. – Jest możliwość, że istniejemy na liście. A przynajmniej Dominic i Veronica. My urodziliśmy się w zamku, nie znają nas.
- Nawet jeśli jestem na liście, co się dzieje, jeśli nie odnajdują danej osoby, albo nie pojawia się w wiosce, mieście, gdziekolwiek, przez kilka lat? – interesuje się Vera.
Wzruszam ramionami.
- Prawdopodobnie uznają tę osobę za martwą. Ale wy nie wiecie, czy jesteście na liście czy nie. Więc tak czy siak musimy wejść niezauważeni.
- Ty jesteś na liście jako żywa osoba – zauważa Shane.
- Jestem również poszukiwana i w najgorszym wypadku ścigana przez gwardię. Jeśli mnie złapią i odkryją…
Veronica oponuje, zanim powiem, że mogę umrzeć.
- Dobra, wiemy co dalej. Wystarczy. – Może jest odrobinkę przerażona i zdegustowana, ale widzę cień nadziei w jej oczach. Natomiast Shane sobie odpuszcza i unosi wzrok ku niebu. – W takim razie, co mamy robić?
Zastanawiam się przez moment. Musimy wykorzystać wszystkie nasze umiejętności.
- Shane wybrał dobry zespół. – Szatyn unosi brew. – Nie bierz tego jako komplement.
- Jasne, Księżniczko.
- Seth, będziesz musiał się skupić. Będzie cię to kosztować trochę energii. – Chłopak kiwnięciem głowy, zgadza się ze mną. Czuję się dobrze, w roli przywódcy. Gdzieś w duchu cieszę się, że mi ufają. – Musisz sprawić, żebyśmy się wszyscy stali niewidzialni, aż ja i Shane nie przeniesiemy was na drugą stronę. Nikt nawet nie zorientuje się, że coś się dzieje. Robi się ciemno, co działa na naszą korzyść…
Kiedy wszystko jest wyjaśnione, pada następne pytanie od Very.
- A co z końmi? Jak wrócimy, jeśli uciekną?
- Nie martw się o nie. To wierne zwierzęta, nawet jeśli uciekną, później ja i Shane je znajdziemy.
- Okay.
- Wszystko sobie zaplanowałaś, co? – Szepcze starszy Black nad moim uchem, kiedy reszta odchodzi się przygotować. – Nie bądź taka pewna siebie. Mój warunek jest aktualny. Nawet jeśli wmówiłaś im, że nie zamierzasz uciec, ja nie do końca ci wierzę, więc zostajesz pod moją kontrolą.
Kręcę głową z dezaprobatą i odwracam się do niego twarzą.
- Dlaczego tak bardzo chcesz, żebym nie uciekła, Shane? – pytam cicho.
Wybijam go z pantałyku.
- Nie mogę ci się do niczego przydać poza tą misją, więc dlaczego się tak uparłeś? - Cisza. – Myślisz, że rządzisz, ale tu się właśnie mylisz. Zrobię co będę chciała i kiedy będę chciała, dopóki nie powiesz mi prawdy, nie masz nade mną żadnej przewagi, Black.
Chwytam spojrzenie Setha, wbite w nas od paru chwil. Skinam głową, pozwalając mu jednocześnie uczynić nas niewidzialnymi. Kosztuje go to sporo energii, ale wierzę, że sobie poradzi. Jest silny. Wszyscy po kolei znikamy, kiedy to się dzieje, widzę tylko nasze cienie. Rozmazane, ale dające się zauważyć – dla siebie wzajemnie – sylwetki. Moja kolej. Vera wskakuje mi na plecy, a ja wraz z nią przeskakuję rzekę. Lądujemy na trawie, niemalże przy wodzie. Mało brakło, a skończyłybyśmy mokre. Muszę się bardziej postarać. Veronica kiwa, bym przeskoczyła po resztę, a sama idzie w kierunku strażników, by ich uspać. Zanuci im cichą melodię, co pozwoli nam przejść niezauważenie przez bramy. Zanim zabieram Dominica, Shane rozbiega się i ledwo, ale przeskakuje most. Zatrzymuje się przed Verą, ja kilka metrów dalej. Akcja jest szybka, szybsza niż sądziłam. Kryje nas osłona nocy, to bardzo ułatwia sprawę.
Czuję delikatne zmęczenie, kiedy skaczę – tym razem z Sethem. On je widzi i cicho powtarza, żebym była silna. Jestem, staram się jak mogę. Nie jest niestety łatwe wracanie do miejsca, przez które zginęła moja matka. Ani tego, o którym chciałam zapomnieć. Reszta przechodzi przez bramę, podczas gdy strażnicy leżą na zimnym bruku, śpiąc smacznie. Zauważam butelkę alkoholu, chyba rumu. Shane musiał im go podstawić. Przebiegły facet… Eric pomyśli, że się upili. Nawet nie będą pamiętać, że ktokolwiek ich uspał.
Biorę głęboki oddech.
Wymijam Dominica, podczas gdy reszta się rozgląda. Nigdy wcześniej tu nie byli, nie dziwię im się, ale to nie czas na oglądanie miasta. Ono zasypia, potrzebuje spokoju. Straż będzie wrażliwsza na każdy ruch, każdą osobę chodzącą po mieście w tym czasie.
- Varray.. – mówi Seth, ale przykładam dłoń do jego ust, więc się zamyka.
Kręcę głową.
- Nic nie mówcie, dopóki nie pozwolę – szepczę najciszej, jak potrafię.
Nieopodal nas przechodzi strażnik. Nie mają nadnaturalnych zmysłów, nie potrafią słyszeć szeptu w takiej odległości, ale są wyczuleni. Wyszkoleni. Seth gestem dłoni prosi, bym szła dalej. Ale gdzie powinnam iść? Miałam ich wprowadzić do miasta, nie przemyślałam dalszej części drogi… Rozglądam się ostrożnie. Ludzie mieszkający w mieście zbierają swoje targi, zamykają sklepy.
Miasto zasypia. Powtarzam sobie.
Nie można go budzić.
W mojej głowie szaleje wir myśli, wspomnień, pomysłów – jednak żaden nie jest właściwy. Wir emocji karze mi się bać, mogę zostać złapana. Mogę tu umrzeć. Zgodziłam się na to, mogę to zrobić dla Lucasa. Mogę przeżyć. Nagle przypominam sobie, gdzie mieszkałam, zanim uciekłam. Częściowo plątałam się po ulicach, szukając jedzenia i schronienia. Zrobiłam z siebie sierotę, która nie ma rodziców, żerowałam na dobroci ludzkiej, chociaż sama jej nie miałam. A potem… wszystko się zmieniło. Na lepsze. Spotkałam ludzi, których miałam spotkać. Mimo tego, jak wiele zła wzbudziłam.
Słyszę kolejnego strażnika. Idzie w naszą stronę.
Musimy uciekać.
Staram się przypomnieć sobie, jak Shane kiedyś przesyłał mi swoje słowa w głowie. Patrzę na niego, szukam odpowiedzi, ale ten wzrok tylko wprowadza mnie w błędy, zmieszanie. On wie o co mi chodzi. Czuje to, tak jak ja. Wie to, ponieważ po chwili podchodzi do mnie, staje za mną i szepcze.
- Skup się. Pomyśl o Lucasie, musisz do niego wrócić. Wiem, co chcesz zrobić. Zapragnij, by usłyszeli twoje myśli, popchnij ich do tego, popchnij je do nich. Potrafisz to zrobić, Varray, nie poddawaj się teraz, nie możemy zostać złapani.
Popchnij je.
Więc patrzę na każde z nich, czekające na moje polecenia i staram się im powiedzieć. Staram się z całych sił, to jak tortura.
„Muszę się rozejrzeć.” – Udaje się. Vera uśmiecha się, przytakuje. „Seth, musisz utrzymać nas wszystkich niewidzialnych jeszcze chwilę. Dasz radę to zrobić?”
Kiwa głową.
Jestem silna.
Damy radę.
„Znam miejsce, w którym możemy się zatrzymać. Muszę tylko przypomnieć sobie, gdzie jest. Poczekajcie przy murze, strażnicy nie powinni się do niego zbliżać. Musicie być cicho.”
Zaraz po tym wyskakuję na jedną z wież i bezszelestnie ląduję. Miasto jest ogromne. Teraz przypomina mi niebo pełne gwiazd, gdy w domach świecą się światła, a siedziba Rayisa jest zbyt daleko. Na drugim końcu miasta, w ogromnej posiadłości. Tam rodzi się zło. Ktoś, kto może mnie zniszczyć.
Pamiętam, do mieszkania biegło się mijając sklepy, od wschodniej bramy na prawo. Jesteśmy przy południowej. Tam są ruiny, a przy nich kilka domów. Te najbardziej opustoszałe. Tam, gdzie zatrzymują się sieroty i bezdomni. Tacy jak ja.
Teraz, chwilowo – my.
Teraz, chwilowo – nie jestem sama.
Zeskakuję z wieży i znajduję się tuż przy Veronice. Widzę nadzieję w spojrzeniu, jakim mnie obdarowuje. Nadzieję, że ich przeprowadzę i pomogę. Ale sama przestaję w to wierzyć. Gestem dłoni nakazuję im iść za mną, przykładam palec do ust, nakazując jak największą ciszę. Biegnąc pomiędzy sklepami i mijając straże, znów czuję się jak zagubiona szesnastolatka, szukająca czegokolwiek, co nie jest związane z potworem w niej tkwiącym. Rozpoznaję ludzi, którzy niegdyś byli dla mnie mili, pomogli mi. Ale biegnę dalej. Nie wolno mi się zatrzymywać. Teraz, kiedy straż się rozchodzi i zostają tylko ci nocni, niemalże jedna trzecia tych dziennych, jesteśmy bezpieczniejsi. Nie możemy zwlekać.
Piętnaście minut. Dokładnie tyle zajmuje nam dobiegnięcie do ruin. Mam ochotę skoczyć, ale nie mogę. Zgubiliby się. Nie przywykłam, że muszę o kogoś dbać, albo kimś się przejmować. Moja wolność została ukrócona. Nie jest mi z tym źle, ale inaczej. Czuję się… lepiej.
Zatrzymuję się dokładnie kilkanaście metrów przed dobrze znanym mi domem. Światła się świecą i mogą świecić się całą noc, byle tylko nie wychodzić na miasto i nie wojować. W tym domu, światła nigdy nie gasły. Biorę głęboki oddech. Czuję, jakbym wróciła do domu, który nigdy nie był mój, ale było mi w nim dobrze. Znajduje się tam sporo wspomnień. Tych które chciałam zapamiętać, jak również tych, które pragnęłam wymazać na zawsze. To jakbym stała nad przepaścią z jedną nogą poza ziemią. Jeżeli zapukam i wejdę do środka, pochylę się za bardzo i w końcu upadnę. To otchłań, z której nie ma powrotu. Nie chcę się przed nią zatrzymywać bez umiejętności przeskoczenia jej. W tej wizji, nie mogę się cofnąć, ani przeskoczyć.
Czuję dłoń na swoim ramieniu i wiem, że to Vera. Delikatne dłonie, smukłe palce gładzą mnie po zimnej skórze, wzbudzając cień nadziei.
- Nie bój się – szepcze optymistycznie, uśmiecha się blado. – Jeśli pokonasz demony w swojej głowie, nie powrócą na jawie. Nawet jeśli przeszłość budzi okropne wspomnienia, to tylko przeszłość. Do niej się nie wraca. Potrafisz to zrobić. Wiem, że tak.
- Dam radę, dziękuję.
Ściskam jej dłoń, po czym ruszam w kierunku drzwi. Ogień wzbudza się w mojej głowie, pali moje nerwy. I pożera je, gdy pukam do drzwi. Seth sprawia, że znów jestem widzialna.
Kilka sekund później, czuję się jak góra lodowa, którą ogień topi.
Drzwi się otwierają, wita mnie przyjemne światło i osoba, którą kiedyś zwykłam nazywać przyjaciółką. Ratowała mnie przed moimi własnymi demonami. A ja ją zostawiłam. Jednak teraz dostrzegam ulgę i wybaczenie. Mogę dalej oddychać.
Jej uśmiech jest jak światło w świecie bez niego.
- Sophia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Szablon wykonany przez Mrs Black dla Wioski Szablonów | Credit: X